Aschaffenburg – Włochy po bawarsku

Bawaria tak blisko? Zawsze myślałem, że Bawaria jest gdzieś daleko. Zaśnieżone szczyty gór, Monachium oddalone o pięć godzin jazdy szybkim pociągiem ICE, czy krowy Milki pasące się na górskich przełęczach. Wszystko to wydawało mi się gdzieś hen, za górami i lasami. A tu proszę. Niecałe 120 km od Ludwigshafen Bawaria wcina się małym cypelkiem w […]

0

Bawaria tak blisko?

Zawsze myślałem, że Bawaria jest gdzieś daleko. Zaśnieżone szczyty gór, Monachium oddalone o pięć godzin jazdy szybkim pociągiem ICE, czy krowy Milki pasące się na górskich przełęczach. Wszystko to wydawało mi się gdzieś hen, za górami i lasami. A tu proszę. Niecałe 120 km od Ludwigshafen Bawaria wcina się małym cypelkiem w nasz land, i to właśnie w tym miejscu znajduje się Aschaffenburg. Przyznam szczerze nigdy nie słyszałem o tym mieście, nawet jego nazwa nie obiła mi się o uszy, ale przeglądając Google natrafiłem na intrygujące zdjęcie wielkiego zamku, znajdujacego się na wzgórzu, nad rzeką. I tym sposobem pewnej niedzieli, już przed dziewiątą rano, byliśmy w drodze do Bawarii. 

Trolejbus na autostradzie

Po drodze, pomiędzy Darmstadt, a Frankfurtem nad Menem zauważyliśmy na autostradzie dziwne słupy, połączone kablami. Wyglądało to mniej wiecej tak jak gdyby prawy, skrajny pas był przeznaczony dla trolejbusów. No tak tylko po co jakieś trolejbusy na autostradzie? Okazało się, że to testowy odcinek dla hybrydowych ciężarówek, które na dachach będą miały specjalną instalację. Będzie się ona łączyła z trakcją nad drogą i w ten sposób pojazdy będą poruszały się na prąd, jednocześnie ładując baterie. Eksperymentalny odcinek ma być oddany do użytku w przyszłym roku. Swoją drogą dziwnie wygląda trochę taka autostrada ze słupami i trakcją. 

Pas dla hybrydowych ciężarówek

Zakręcony parking

Piętrowy parking w Aschaffenburgu okazał się być dziwnie skonstruowany ponieważ bramki znajdowały się dopiero na poszczególnych piętrach i tak się zastanawiam, jeśli ktoś nie znajdzie miejsca parkingowego na danym poziomie będzie musiał zaraz wyjechać i zostanie skasowany na bramce za przejechanie się dookoła piętra. Ok, przy wjeździe są tablice informujące czy są wolne miejsca, ale uwzględniają one również miejsca dla aut do 3,5 metra długości, a więc kto jeździ czymś większym niż Smart może być niemile zaskoczony. 

Po wyjściu z parkingu uderzyła nas sterylność ulic. Auta jakieś takie bardziej luksusowe, a i ludzie lepiej ubrani. To, że Bawaria jest najbogatszym niemieckim landem widać gołym okiem i wcale nie dziwią mnie pojawiające się co jakiś czas głosy nawołujące do odłączenia się jej od reszty kraju, bo jestem pewien, że gospodarczo poradziłaby sobie bez problemu.

Schöntal

 Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do parku Schöntal, ale nie był to jakiś tam zwykły park w środku miasta. Bujna roślinność przypominała bardziej dżunglę w Ameryce Południowej i widać było, że wiele roślin o gigantycznych liściach nie pochodziło z Europy. W parku był też staw pośrodku którego, na wyspie, znajdowały się pozostałości po kościele. Ruiny były już ruinami w XV wieku i tak sobie stoją i dalej popadają w samozniszczenie już ponad 500 lat. W parku ze względu na wodę było też mnóstwo różnego rodzaju ptactwa, a kaczki, wyraźnie przyzwyczajone do obecności ludzi, pozowały nam idealnie nieruchomo do zdjęć, mając oczywiście nadzieję, że dostaną coś w zamian.

Park Schöntal
Ruiny w parku Schöntal
Kacza rodzina
Modelka

Pomimo że park znajduje się w sercu miasta i otoczony jest szerokimi i ruchliwymi arteriami o dziwo jest w nim totalnie cicho, a sielankę letniego poranka przerywał tylko szelest liści, które poruszała starsza pani, aby zerwać czereśnie z ogromnego drzewa i pisk małych kaczątek, które właśnie uczyły się pływać pod czujnym okiem mamy. Do wnętrza ruin nie udało nam się wejść, bo stojąca niedaleko wejścia dziewczyna zapytana o możliwość przejścia na wyspę powiedziała stanowcze, niemieckie “nie wolno”, więc poszliśmy dalej w stronę centrum. Powoli zbliżało się południe, a że wstaliśmy tego dnia bardzo wcześnie wypadało już coś zjeść. Wybór padł na pieczeń w piwnym, bawarskim sosie, modrą kapustę i knedle. Wszystko oczywiście niskokaloryczne, lekkostrawne i w małych ilościach. ? 

Bawarski obiad

Johannisburg 

Po obiedzie poszliśmy na nadrzeczną promenadę, mijając po drodze niepozorny pomnik poświęcony pierwszej na świecie szkole jazdy autem. Promenada nad rzeką Men jest raczej mało widowiskowa i to raczej chodnik i chaszcze dookoła. Tutejszy Men w niczym nie przypomina tego z Frankfurtu i wygląda jak dzika Amazonka. Czasem idąc przypadkową ulicą można trafić na ciekawe miejsca, na przykład dom w którym mieszkał Alzheimer- odkrywca i badacz choroby nazwanej później jego imieniem.

Dziki Men

W końcu dotarliśmy do punktu z powodu którego w ogóle przyjechaliśmy do Aschaffenburga. Wspaniały, ogromny zamek (Schloss Johannisburg czyli Zamek Jana Chrzciciela) w kształcie kwadratu, z wielkim dziedzińcem wewnątrz, bramą, fosą (bez wody) i czterema basztami przypomina wielką niezdobytą fortecę i aż dziw bierze, że mieszkał tam nie jakiś król, tylko arcybiskup moguncki i nawet nie cały czas, bo była to jego jedna z jego dwóch rezydencji. Jak widać 500 lat temu tak i dziś kościół ma ogromną wladzę i bogactwo. Zanim kolos stał się muzeum (do którego nie weszliśmy, bo w poniedziałki jest zamknięte, a my oczywiście wybraliśmy się w poniedziałek) był jeszcze rezydencją władców Bawarii. 

Zamek

Pompejanum

Z zamkowego wzgórza można zejść w dół specjalnym szlakiem, którego nazwy za nic nie mogę sobie przypomnieć. Poprowadził on nas bajecznym tunelem z winorośli do tzw. Śniadaniowej Świątyni (Früstückstempel), która jest tak mała, że rzeczywiście mieścił się w niej tylko stół i krzesła. Stamtąd blisko już do Pompejanum. Nazwa nie jest przypadkowa i pochodzi od miasta Pompeje we Włoszech, zniszczonego podczas erupcji Wezywiusza.

Aschaffenbergowi żaden wulkan nie grozi i bez strachu można rozkoszować się włoską atmosferą ogrodów. To niesamowite, że ponad tysiąc kilometrów od Włoch można poczuć się jak na przedmieściach Neapolu, gdzie miły cień dają wysokie pinie, obok rosną figi, migdałowce, a na murkach wygrzewają się jaszczurki. Nad całością góruje wybudowana na wzór rzymski willa, która niestety stoi pusta, ale mimo to jest bardzo zadbana. Można by tak spędzić cały dzień w tych ogrodach, przechadzając się po pustych alejkach, mijając małe fontanny, źródełka, rzeźby i rosnące w równych rzędach krzaki winorośli, z których winogron wciąż, tak jak 500 lat temu, produkuje się miejscowe wino. 

Villa Pompejanum
Tunel z winorośli
Früstücktempel
Figi
Wylegująca się na słońcu jaszczurka

Pompejanum tworzy zamkniętą calość, zupełnie odizolowaną od reszty miasta, a wokół wzdłuż jego murów, przy wąskich uliczkach stoją najdroższe miejskie wille które porażają swoim ogromem i mimo że podzielone na kilka mieszkań, wciąż każde z nich ma po 200 metrów kwadratowych. Tak więc jeśli ktoś szuka domu na południu Włoch znajdzie doskonałą alternatywę w Achaffenburgu, chociaż pewnie kilka razy droższą. 

Willa przy Pompejanum

Zepsute słońce

Czekała na nas jeszcze jedna rezydencja w środku parku, który był tak wielki, że zajmował tyle obszaru co mniej więcej całe centrum Aschaffenburga. Człowiek jednak nie samą przyrodą żyje, więc wróciliśmy się jeszcze do centrum miasta, żeby powłóczyć się po wąskich uliczkach, między szachulcowymi kamieniczkami. Aschaffenburg nie ma rynku. Nie ma też tradycyjnego ratusza, którego rolę pełni 6 piętrowy współczesny kolos tuż przy bazylice. Ten był akurat w remoncie i jestem ciekawy co wymyślili architekci, żeby choć trochę pasował do zabytkowego otoczenia (przed remontem wyglądał koszmarnie). Niedaleko jest jeszcze całkiem współczesny budynek teatru miejskiego i wielki zegar słoneczny na placu przed nim. Z zegarem mieliśmy problem, bo kompletnie nie wychodziła nam aktualna godzina. Może słońce się popsuło?

Bazylika. po prawej stronie remontowany ratusz

Odrobina brytyjskiego klimatu w centrum
Centrum Aschaffenburg

Schönbusch

Zjedliśmy jeszcze lody od pana, który mówił po niemiecku jednak z typowym włoskim akcentem (odkryłem mój nowy ulubiony smak: creme anglaise, który smakował trochę jak zabajone) i pojechaliśmy autem do parku Schönbusch. Nie bez powodu wszystkie nazwy w Aschaffenburgu mają przedrostek “schön” czyli “piękny”. Teren wokół to aszafenburskie Beverly Hills. Wielkie wille z jeszcze większymi idealnie wypielęgnowanymi ogrodami, przed domami skromne porsche w rożnych modelach i kolorach.  W środku tego luksusu rozciąga się kilkanaście hektarów jezior, kanałów, łąk i zagajników, a między tym wszystkim małe pałacyki, wieże, świątynie, oranżeria, a nawet labirynt!

Bezpłatny park ma również doskonałą infrastrukturę. Przy wejsciu znajduje się parking dla rowerów z przechowalnią małych bagaży, toaleta, która wyglądała jak mini pałacyk, kawiarnie, restauracje, place zabaw, a nawet sala do potańcówek. Aby zwiedzić wszystkie atrakcje trzeba by chyba ze dwa dni dlatego wybraliśmy na mapie tylko kilka najważniejszych. Zaczęliśmy od Schloss Schönbusch, który był letnią rezydencją, a jakże, arcybiskupa. Pałacyk znajdował kiedyś się na wyspie i jedyną możliwością dostania się do niego był obrotowy mostek, który pełnił dwie funkcje. Z jednej strony umożliwiał przepłynięcie łódką, a z drugiej strony pozwalał na odcięcie od świata. Woda dookoła nie była głęboka i nawet dziecko dałoby radę przejść na drugi brzeg bez używania mostku, ale może kiedyś było głębiej. 

Ogromny park Schönbusch
Pałacyk Schönbusch
Obrotowy mostek
Parkowa jadalnia
Restauracja
Sala do potancówek i bar
Oranżeria

Największą dla mnie atrakcją parku (podobnie jak dla całej, parkowej dzieciarni) był labirynt, którego równo przycięte (pewnie kiedyś, bo gdy my tam byliśmy, wymagały one liftingu) klomby tworzyły zdradzieckie alejki. Najpierw myśleliśmy, że to taka łatwa atrakcja dla małych dzieci, której celem jest dotarcie do drzewa, które znajdowało się dokladnie pośrodku. Ale się myliliśmy! Droga do drzewa wcale nie była prosta i zajęła nam całkiem sporo czasu. Po drodze mijaliśmy zdesperowane dzieciaki, szukające wyjścia, a jeden chłopiec już nawet płakał. W końcu udało się nam, ale droga powrotna wcale nie była łatwiejsza. W życiu nie zapuszczałbym się do tego labiryntu w nocy, bo pewnie zakończyłoby się to noclegiem na trawie, w którejś z alejek.

Labirynt

Po drodze jeszcze zahaczyliśmy o oranżerię, gdzie miały być kwiatowe dywany, których nie było i trzeba było wracać do domu, bo zbliżał się wieczór. Kurcze, zaskoczył mnie ten Aschaffenburg. Jestem pewien, że w tegorocznym rankingu moich ubionych miast zajmie wysoką lokatę, jeśli nie najwyższą. Jeden dzień to zdecydowanie za mało na to miasto! 

 

D.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *