Nasza Walencja [cz.1]- początek

Gdzie tu jechać? Jak jest zima to jest zimno. A jak jest zimno to człowiek tęskni za ciepłem i słońcem. Tęskni nawet bardzo, kiedy mieszka w takim miejscu w Europie, gdzie zimy są bezśnieżne, bezmroźne i, co najgorsze, bezsłoneczne. W tym roku jesień i zima w Ludwigshafen były wyjątkowo wredne. Całe trzy miesiące bez słońca. […]

0

Gdzie tu jechać?

Jak jest zima to jest zimno. A jak jest zimno to człowiek tęskni za ciepłem i słońcem. Tęskni nawet bardzo, kiedy mieszka w takim miejscu w Europie, gdzie zimy są bezśnieżne, bezmroźne i, co najgorsze, bezsłoneczne. W tym roku jesień i zima w Ludwigshafen były wyjątkowo wredne. Całe trzy miesiące bez słońca. Absolutny rekord. W gabinetach lekarskich Ludwigshafen zaleca się nawet spożywanie witaminy D. No i jak tu nie uciec stąd ,chociaż na parę dni. Gdzieś, gdzie chociaż przez chwilę poświeci słońce i uzupełni witaminowe braki. Usiedliśmy przed komputerem i zaczęliśmy sprawdzać połączenia lotnicze. Byle jak najdalej na południe. No i jak najtaniej oczywiście. Nie chodziło tylko o samą cenę biletu lotniczego, ale też o ceny hoteli. I tym sposobem na przykład odpadła nasza chwilowa faworytka Malta. O ile bilety na Maltę są bardzo tanie, o tyle ceny hoteli na wyspie są kosmiczne. Przez chwilę na tapecie były Belgrad i Bukareszt (oba okazały się jednak zbyt mało ciekawe jak na ponad tygodniowy pobyt). Faworytem przez moment była też stolica Grecji, ale jednak styczniowe Ateny są deszczowe i ponure. W końcu po wielu poszukiwaniach wybór padł na Walencję. Szczerze to nie wiedziałem kompletnie nic o tym mieście. No może poza mglistym skojarzeniem z klubem piłkarskim. Walencja spełniała jednak wszystkie nasze oczekiwania. Miała być słoneczna, ciepła (powyżej 20 stopni w styczniu) no i w miarę tania. Jak się później okazało, poza słońcem, nic się nie sprawdziło. Jednak wcale nie oznacza to, że żałujemy wyjazdu. Wręcz przeciwnie. Walencja, dzięki temu, że nie mieliśmy zbytnio żadnych oczekiwań, poza najważniejszym słońcem, zaskoczyła nas zupełnie i totalnie zauroczyła. Znaleźliśmy hotel tuż przy plaży i już oczyma wyobraźni widzieliśmy jak z hotelowego holu biegniemy w styczniu, w klapkach wprost na plażę i do morza. Ehhhh… no cóż. Może kiedyś. ? Już na dwa miesiące przed wyjazdem spoglądając na szarobure chmury i deszcz za oknem sprawdzałem prawie codziennie pogodę w Walencji. Początkowo prognozy były bardzo optymistyczne. Im bliżej wyjazdu tym temperatura spadała i w końcu zatrzymała się w okolicach 14 stopni na dzień przed wylotem. I jak tutaj plażować? Kąpać się w morzu, ocierać pot z czoła i gubić klapki w drodze na plażę? Jak żyć? ?

Wilczur i Skytrain

Wylot mieliśmy wieczorem. Musieliśmy dojechać na lotnisko we Frankfurcie, zostawić auto na parkingu, a stamtąd pracownik parkingu (a może właściciel) małym vanem odwiózł nas pod terminal. Parking był pilnowany przez wielkiego wilczura, który musiał nas dokładnie obwąchać. W obecności właściciela był spokojny, ale kiedy brama się zamknęła, a właściciela nie było w zasięgu jego wzroku, zaczął ujadać i jestem pewien, że rzuciłby się na nas bez wahania. Na szczęście staliśmy po dobrej stronie bramy. Na lotnisko dotarliśmy w 10 minut, ale jestem pewien, że normalnie pokonalibyśmy ją w 20, a może nawet dłużej, ale kierowca pędził jak oszalały, wyprzedzając wszystko ,co było na autostradzie. Wylot mieliśmy z innego terminalu niż ten przed którym wysiedliśmy, więc musieliśmy się przemieścić wehikułem czasu na właściwy. Wehikułem okazał się Skytrain- kolejka kursująca między terminalami. Swoje dni chwały ma już dawno za sobą (zresztą jak całe lotnisko) i troszkę ma się wrażenie cofnięcia do lat 90tych. Mieliśmy duży zapas czasu, w dodatku samolot miał jeszcze godzinę opóźnienia. Ale co tam. Był początek urlopu, a Walencja jawiła się nam jako długo wyczekiwana wybawczyni od zimna, deszczu i szarości przemysłowego Ludwigshafen. Po wylądowaniu okazało się, że miejscowe lotnisko jest na tyle kompaktowe, że wystarczą trzy kroki w lewo i już było wyjście. Trzy kroki w prawo i już siedzieliśmy w wagonie metra. Podróż do hotelu trwała jednak prawie godzinę, bo trzeba było przejechać całe miasto z zachodu na wschodni kraniec, graniczący z Morzem Śródziemnym. W dodatku metro w Walencji nie dojeżdża nad morze i z końcowej stacji metra czekał nas jeszcze około 20- minutowy spacer. Po drodze mijaliśmy dziesiątki mandarynkowych drzewek, które aż uginały się od owoców. No i jak tu nie spróbować! Mandarynki przypominały bardziej cytryny i miały mnóstwo pestek i pewnie dlatego nikt ich zrywał, ale jako alternatywa cytryny do herbaty byłyby całkiem spoko. Hotel rzeczywiście był oddalony około pięć metrów od plaży i z zewnątrz sprawiał bardzo dobre wrażenie. Szczególnie hotelowy bar, którego sufit pokryty był grubymi sznurami i widać było, że jakiś architekt wnętrz odwalił kawał dobrej roboty. Inaczej sprawa się miała z pokojami. Nasz był bardziej niż skromny, łóżko to był po prostu materac położony na łóżku polowym. Każdy najmniejszy ruch powodował, że całość oddalała się od ściany i łagodnie żeglowała w stronę morza. Przypuszczam, że gwałtowniejszy ruch mógłby spowodować szybki rejs na Ibizę, która znajduje się dokładnie naprzeciwko Walencji, gdzieś na morskim horyzoncie. Wszystko wynagradzał jednak wspaniały widok z okna na morze, molo, promenadę i las palm. Tak. Byliśmy w styczniu w Hiszpanii i zamierzaliśmy wykorzystać ten fakt maksymalnie.

Mandarynki, które jedliśmy zaraz po wyjściu z metra. Kwaśne jak cytryny
Mandarynki, które jedliśmy zaraz po wyjściu z metra. Kwaśne jak cytryny

Widok z hotelowego pokoju
Tuż obok naszego hotelu był pilnowany przez całą dobę zamek, który służył za źródło zarobku dla ekipy ziomków ( za zrobienie zdjęcia z nim pobierali opłatę)

Hula wiatr a jedzenia nie ma

Po dotarciu na miejsce było już dość późno, a my byliśmy bardzo głodni. Wyszliśmy na żer jak nocne zwierzęta jednak w pobliżu nie było żadnych oznak życia. Po plaży hulał tylko wiatr i było bardzo zimno. Nadmorska dzielnica, tętniąca latem przez całą noc życiem, wyglądała teraz jak opuszczone miasto, w którym nikt nie przeżył śmiercionośnego wirusa. Chodziliśmy tak zźiębnięci, aż w końcu znaleźliśmy duży bar, w którym nawet o dziwo było trochę ludzi. Jedyną rzeczą o tej porze do jedzenia były tosty, które okazały się być przepyszne. Do tego piwo i jakieś dziwne, prażone ziarna. Odkryliśmy potem, że to po prostu kukurydza, ale nie formie popcornu, tylko jakimś dziwnym sposobem uprażona, może ususzona? Nie mam pojęcia. Najważniejsze, że to było przepyszne, a może my tak bardzo byliśmy głodni. Po kolacji przeszliśmy się jeszcze promenadą, która ciągnęła się przez wiele kilometrów. Chyba nigdy w życiu nie widziałem tak dobrze zagospodarowanej plaży. Co kawałek, w równych odstępach były toalety, prysznice, punkty opieki zdrowotnej, place zabaw dla dzieci, boiska do siatkówki, a całość oświetlona w nocy jak pas startowy. W dodatku ta szeroka plaża! Przypuszczam, że kawałkami mogła mieć ponad 500 metrów szerokości. Spieraliśmy się z Michałem, czy natura jest w stanie wytworzyć coś tak idealnego. Ja stałem na stanowisku, że nie, no bo jak to możliwe, że tak wielka przestrzeń jest tak idealnie płaska, bez pagórków, dołów, żadnych roślin, a piasek jest drobniutki jak cukier. Po długim spacerze, w czasie którego byliśmy chyba jedynymi ludźmi na Ziemi, a przynajmniej tak się nam wtedy wydawało, wróciliśmy do hotelu i szybko zasnęliśmy, ukołysani szelestem palm, smaganych morskim, zimowym wiatrem.

Wiatr wyżłabiał charakterystyczne, pustynne wzory na piasku
Bóg morza

D.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *