Nasza Lizbona [cz.1]- Będziemy spać na ulicy?

Zimna wiosna Ostatnio narzekałem, że mój numer dwa na liście ulubionych miast czyli Berlin tak rzadko pojawia się na naszym blogu. A co z numerem jeden? Przenieśmy się zatem ponownie do Lizbony. Tym razem tej wiosennej, odświętnej i festiwalowej. Ponieważ w 2017 roku Eurowizję wygrała Portugalia (uwielbiam portugalski, ale akurat ta piosenka mnie nie porwała), […]

1

Zimna wiosna

Ostatnio narzekałem, że mój numer dwa na liście ulubionych miast czyli Berlin tak rzadko pojawia się na naszym blogu. A co z numerem jeden? Przenieśmy się zatem ponownie do Lizbony. Tym razem tej wiosennej, odświętnej i festiwalowej. Ponieważ w 2017 roku Eurowizję wygrała Portugalia (uwielbiam portugalski, ale akurat ta piosenka mnie nie porwała), w maju następnego roku finał kolejnego festiwalu odbył się w Lizbonie. O organizację gali ubiegało się kilka innych miast (min. Porto i Braga), ale jedynie stolica dysponowała odowiednią ilością miejsc w hotelach. I dlatego właśnie znaleźliśmy się ponownie w moim ulubionym mieście na świecie. Po prostu musiałem tam być! Przy okazji Eurowizji (o kulisach festiwalu przeczytasz tutaj) zwiedziliśmy też parę innych miejsc. W jednych już byłem, a inne odwiedziłem po raz pierwszy. 

Myśląc o maju w Lizbonie byłem pewien, że czekają nas co najmniej 30-stopniowe upały. W tym roku jednak zarówno wiosna jak i lato były wyjątkowo chłodne, a prawdziwie letnia pogoda przyszła dość późno i trwa właściwie do teraz ( a mamy już październik). Tak więc tuż po przylocie okazało się, że na miejscu jest chłodniej niż w Ludwigshafen i wieczorami trzeba było zakładać zimowe kurtki. 

Po wylądowaniu, jak zwykle już na lotnisku, poczułem ten specyficzny zapach. Nie mam pojęcia co to jest i nie potrafię tego opisać , ale za każdym razem czuję go wszędzie w Lizbonie: w metrze, sklepach, na ulicach, czy restauracjach. Coś jak jakiś ziołowy olejek, do którego mój nos przyzwyczaja się dopiero po paru godzinach i wtedy przestaję go czuć. Dla mnie to po prostu zapach Portugalii. ? Wiecie co to może być?

Wimdu

W majowej Lizbonie był tylko jeden temat: Eurowizja! Dało się to zauważyć już na lotnisku, gdzie w hali pierwszego terminalu na podłodze było wielkie festiwalowe logo. Niestety z tego względu ceny noclegów w mieście poszybowały w górę i nawet pojedyńcze łóżka w wieloosobowych salach, w hostelach przekraczały 50 euro. Bilety na festiwal kupiłem w grudniu i zaraz zacząłem szukać noclegu jednak już wtedy większość hoteli była zarezerwowana, a te które zostały, miały niski standart i były mega drogie. Dlatego  poza Trivago zacząłem rozglądać się za mieszkaniami do wynajęcia. I tak trafiłem na Wimdu. Od razu zaznaczam, że Wimdu nic mi nie zapłaciło za ten tekst i moja ocena tego portalu jest moją osobistą. Wimdu to portal z mieszkaniami do wynajęcia (najczęściej w większych miastach), gdzie najpierw rejestrujemy się, a potem wysyłamy zapytanie do właściciela mieszkania, czy akceptuje nasz przyjazd w danym terminie. Mieszkanie oczywiście można wcześniej obejrzeć na zdjęciach, jest też krótki opis i opinie innych ludzi, którzy w nim już spali. Właściciel ma czas 24 godziny na odpowiedź. Zapłata za nocleg odbywa się dopiero po jednym, dwóch noclegach w danym miejscu i wymaga karty kredytowej, której numer trzeba podać już przy rejestracji w portalu. 

Czy będziemy spać pod mostem?

Właściciel naszego lokalu zaakceptował nasze zapytanie prawie natychmiast i na tym kontakt się urwał. Napisałem do niego, że odezwę się tuż przed przyjazdem, aby podać konkretną godzinę przybycia i nic. Myślę sobie: no ok, przyjął do wiadomości i skontaktujemy się za parę miesięcy, na początku maja. Kilka dni przed lotem napisałem do niego jeszcze raz, że w Lizbonie będziemy o tej i o tej godzinie, a w mieszkaniu o tej i o tej. I znów cisza. Zacząłem się już mega stresować, bo na kilka dni przed wyjazdem ceny hoteli sięgały kilkuset euro za noc, a planowaliśmy 10- dniowy wyjazd. W końcu po tygodniu w nerwach odezwał się. Ufff co to była za ulga, jednak nie na długo, jak się później okazało.

Po wylądowaniu poszliśmy na stację metra, a ponieważ lot był nieco spóźniony (jak to zwykle bywa w Ryanair) napisałem do właściciela mieszkania, że będziemy pod jego domem 20 minut później. No i znów zero odpowiedzi. Dojechaliśmy pod wskazany na Wimdu adres w zabytkowej Alfamie, a telefon nadal milczy. Pomyśleliśmy: “może zaraz przyjdzie, nie no, na pewno zaraz przyjdzie. ON MUSI PRZYJŚĆ. Przecież nie będziemy spać na plaży”. Minęło 5 minut. I nic. 10 minut. Też nic. Postanowiliśmy do niego zadzwonić. Wyjmuję telefon z kieszeni, a tu czarny ekran. Rozładowany! Najlepsze było to, że tylko ja miałem numer do właściciela. I co teraz?

Nadzieja w pralni

Michał zauważył, że po drugiej stronie wąskiej uliczki jest malutka pralnia i stoi tam za ladą jakaś dziewczyna. Poszedłem tam i spytałem po angielsku czy mogę podłączyć telefon, żeby zadzwonić. Dziwne, ale młoda, na oko dwudziestoparoletnia dziewczyna, powinna znać chociaż trochę angielski. Niestety załamała bezradnie ręce i zawołała szefową, starszą panią, która bez problemu użyczyła mi swoje gniazdko. Wybieram numer, a tu nikt nie odpowiada. Raz, drugi, trzeci i nic. W tym momencie zestresowałem się już totalnie i oczami wyobraźni widziałem jak śpimy pod kartonami gdzieś pod mostem. Postalismy tak jeszcze bezradnie przez chwilę aż Michał wpadł na pomysł żeby zadzwonić domofonem. No tak tylko który guzik, kiedy są trzy, w dodatku żaden nie podpisany (w Portugalii nie ma nazwisk na domofonach). Nacisnął więc wszystkie trzy i po chwili usłyszeliśmy kroki na schodach. Otworzyła nam starsza pani i wytłumaczyliśmy jej, że wynajeliśmy mieszkanie w tej kamienicy i czekamy na właściciela. A ona to:”proszę za mną”. Hę? O co chodzi? Okazało się, że to mama właściciela, którego nie było w tym czasie w Portugalii, a może nawet w ogóle w niej nie mieszkał i nie przekazał jej, że będziemy później, a ona spokojnie czekała na nas w mieszkaniu. Dobrze, że wszystko dobrze się zakończyło i mieliśmy gdzie spać, ale ten informacyjny chaos, a właściwie brak informacji doprowadził nas prawie do zawału serca.

Nasza uliczka

Koleżanka królowej Elżbiety pokazuje nam mieszkanie

Mama dokładnie pokazała nam calusieńkie mieszkanie. Nie ominęła żadnej szafki, szklanki, patelni i garnków. Wyjaśniła jak skorzystać z kafeterki, gdzie wlać wodę i wsypać kawę i jak wymienić filtr w okapie i jak włączyć i wyłączyć kuchenkę. Wszystko bardzo rzeczowo i dokładnie opisała, łącznie z tym, gdzie jest najbliższy market, jakie są jego godziny otwarcia i że można w nim kupić warzywa, owoce, mięso sery i wiele innych rzeczy (miała na myśli Pingo Doce na dworcu Santa Apolonia). Kiedy przeszła do obsługi pilota i dekodera telewizji kablowej myślałem, że nigdy się to nie skończy. Trzeba jednak przyznać, że była to bardzo miła, dystyngowana starsza dama, która mogła by właśnie udać się na popołudniową herbatkę do królowej Elżbiety. ?

Mieszkanie, a właściwie całkiem spora kawalerka, miało wszystko co potrzeba: świeży komplet pościeli i ręczników, lodówkę, pralkosuszarkę, garnki, sztudźce, klamerki, kafeterkę, a nawet książki i przewodniki w rożnych językach. Zupełnie jak gdyby ktoś przed chwilą wyszedł do pracy (i gruntownie posprzątał). Pomimo że znajdowało się w typowej dla Alfamy kilusetletniej, kilkupiętrowej, wąskiej kamieniczce, gdzie jeden poziom zajmuje tylko jedno mieszkanie, to jego wnętrze było zupełnie współczesne i przypominało jedną z kartek katalogu Ikei. O tym, że jednak znajdujemy się w starej dzielnicy przypominał tylko widok z okna. Mniej więcej w odległości półtora metra znajdowały się okna innej kamienicy, więc trzeba było pamiętać, żeby nie paradować nago po mieszkaniu. ?

Kamienica znajdowała się w dolnej części Alfamy, bliżej rzeki, jednak żeby się do niej dostać trzeba było pokonać chyba ze sto schodów (nie wiem dokładnie ile, bo nie liczyłem) i o ile droga na dół była przyjemna to już w drugą stronę powodowała całkiem sporą zadyszkę. W Lizbonie, ze względu na ukształtowanie terenu, schodów jest wszędzie mnóstwo, a Alfama to istna schodowa kraina i przypuszczam, że większość tutejszych Lizbończyków ma nieźle umięśnione łydki. Wiem też, że do wielu mieszkańców jedzenie jest dostarczane bezpośrednio do domów, bo starsi ludzie nie mają już siły pokonywać stromych stopni.

Zeszliśmy w końcu na dół, poszliśmy do polecanego Pingo Doce po jakieś przekąski, bo oczywiście jak zwykle na obiad było zbyt wcześnie i musieliśmy czekać na otwarcie restauracji do 18-19. 

Dworzec Santa Apolonia
Nowy terminal statków

Plaża

Potem poszliśmy na ulubiony plac Michała- Praca Comercio, mijając świeżutko wybudowany terminal statków (pisałem już o nim przy okazji postu o nowoczesnej architekturze Lizbony). Na placu zaskoczenie: cała płyta była zajęta przez Eurovision Village, do której było tylko jedno wejście z kontrolą plecaków i wykrywaczem metali. W środku była była scena, różne stoiska i budki z jedzeniem i naszym ulubionym piwem Super Bock, oraz studio portugalskiej jedynki (RTP1), gdzie codziennie od rana do późnego popołudnia odbywały się różne pogadanki i eventy, związane z festiwalem. Do wioski nie wchodziliśmy, bo mieliśmy zamiar iść tam następnego dnia na transmisję na żywo pierwszego półfinału. Minęliśmy zatem plac i poszliśmy dalej w kierunku przystani promowej (tuż przy stacji przesiadkowej Cais do Sodre), żeby przepłynąć na drugą stronę rzeki Tag, do Cacilhas.  Nie obowiązują tutaj zwykłe, jednorazowe bilety miejskie, ale da się kupić specjalny bilet na prom jeśli ma sie naładowaną, lizbońską kartę miejską, tzw. Zapping. Po kupieniu biletu na prom taką karte można już jednak tylko doładowywać na kolejne bilety promowe. Trochę to skomplikowane i sami się zakręciliśmy z tymi kartami. A myślałem już, że komunikacja w Lizbonie nie ma dla mnie żadnych tajemnic.

Caparica to nie jest miejsce na obiad

Naszym celem była Costa Caparica- największa i najbliżej położona od centrum Lizbony plaża nad Atlantykiem. Podróż promem trwa zaledwie 5 minut. Po zejściu na ląd , aby dostać się do Caparici , należy wsiąść w autobus, na pobliskim dworcu autobusowym (numer 124), który jedzie około 35 minut. Jedzie tam też inny numer, ale znacznie dłużej. Po drugiej stronie rzeki funkcjonuje już inne przedsiębiorstwo komunikacyjne, więc można kupić bilet u kierowcy, lub w automacie na dworcu autobusowym. Należy wysiąść na przedostatnim przystanku, w centrum miejscowości. Po drodze na plażę zaliczyliśmy jeszcze, tuż przy plaży, mega słodkie lody od mega niesympatycznego pana, który zabijając nas wzrokiem nie pozwolił na spokojne przemyślenie smaku (a każdy wie jaka to trudna i poważna decyzja!).

Lody przy plaży
Costa Caparica słynie z wielkich apartamentowców i hoteli
Zejście na plażę
Zimny Atlantyk
Na plaży jest mnóstwo takich kolorowych domków do wynajęcia
Niedaleko plaży znajdował się tajemniczy teren otoczony wysokim murem z drutem kolczastym, coś jakby obóz dla uchodźców
Na moście 25 kwietnia

Popołudniu zrobiło się już znacznie cieplej (chociaż na krótko), do tego stopnia, że piasek na plaży był gorący. Przebraliśmy się w slipki za wielką górą piachu i pobiegliśmy do oceanu, który jak zwykle był lodowaty, a potem uwaliliśmy się na piachu i tak sobie leżeliśmy, aż w końcu zasnęliśmy. Po drzemce zaczęliśmy szukać czegoś do jedzenia, ale w całej Caparice królowały pizzerie, fast foody, sushi i kebaby. Zrezygnowani weszliśmy do piekarni i wzięliśmy paszteciki z różnymi nadzieniami. Pałaszując je po drodze doszliśmy do pętli autobusowej i tym razem wzięliśmy bezpośredni autobus do Lizbony, który kursuje przez most 25 kwietnia (numer 161, bilet do kupienia u kierowcy, podróż może trwać nawet ponad godzinę , w zależności od korków). Niestety boski widok na całe miasto z mostu skutecznie zasłaniał nam jeden gościu, który prawie przez całą drogę rozmawiał z kierowcą. Nie do końca wiedzieliśmy na którym przystanku powinniśmy wysiąść, aby przesiąść sie na metro i dotrzeć do mieszkania, więc wysiedliśmy na chybił trafił.

Przebieralnia na przystanku

Zrobiło sie już zimno, a że Michał to straszny zmarzluch, to musiał koniecznie przebrać krótkie spodenki na długie spodnie. Nie było za bardzo gdzie tego zrobić, więc za przebieralnię posłużył przystanek autobusowy. Doszliśmy do najbliższego skrzyżowania i już wiedziałem, gdzie jestem. Okazało się, że jesteśmy tuż obok Campo Pequeno, dawnej areny do walk z bykami. Budynek w 2006 roku został gruntownie zmodernizowany i dziś obok galerii handlowej, jest to hala, gdzie odbywają sie różne koncerty i inne wydarzenia kulturalne. Wikipedia twierdzi, że nie odbywają się tam już walki byków, ale znalazłem informację, że akurat dzisiaj odbywa sie tam corrida. Przed budynkiem akurat odbywał się jakiś studencki obrządek. Grupka ludzi klęczała na chodnikach w czarnych pelerynach i ewidentnie wykonywała jakieś zadania. Nie mam pojęcia co to było, bo nie znalazłem informacji na ten temat. Tradycyjne otrzęsiny odbywają się we wrześniu, a studencki tzw. Festiwal Tuńczyków owszem w maju, ale głównie w Porto i Coimbrze. Może ktoś wie cos na ten temat?

Campo Pequeno

Po dotarciu do mieszkania zostawiliśmy plażowe przybory i poszliśmy szukać jedzenia. Znalazłem w pobliżu mała knajpkę z domowym jedzeniem, ale na miejscu okazało sie, że nie ma ani jednego wolnego stolika (udało się nam tam zjeść parę dni później). Po długich poszukiwaniach zjedliśmy w Alfama Grill. Moja ośmiornica byłą przeciętna, ale talerz z różnymi rybami Michała był znacznie lepszy. Po kolacji wałęsaliśmy się jeszcze po wąskich, wieczornych uliczkach, przeganiając miejscowe koty. I tak minął pierwszy dzień w festiwalowej Lizbonie. Przed nami było jeszcze 9 równie pasjonujących dni.

Ośmiornica w Alfama Grill
Talerz z rybami
Panteon nocą

D.

One Comment

  1. joe

    czytam nie po kolei 🙂 Często odwiedzacie Lizbonę

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *