Nasz Hongkong [cz.14] – ostatni pokaz świateł

Już od ponad roku pojawiają się tu nasze wpisy o Hongkongu, i choć chciałbym aby było ich dużo więcej, bo bardzo lubię pisać o tym mieście, to niestety ten dzień był naszym przedostatnim dniem. Wiele już widzieliśmy i tak na prawdę poza jedną rzeczą, którą jeszcze chcieliśmy zobaczyć, a na którą już nie było czasu, […]

0

Już od ponad roku pojawiają się tu nasze wpisy o Hongkongu, i choć chciałbym aby było ich dużo więcej, bo bardzo lubię pisać o tym mieście, to niestety ten dzień był naszym przedostatnim dniem. Wiele już widzieliśmy i tak na prawdę poza jedną rzeczą, którą jeszcze chcieliśmy zobaczyć, a na którą już nie było czasu, zostało nam tylko wyjechać kawałeczek dalej od centrum, by zobaczyć trochę inny krajobraz. Bez lasu wieżowców i tego całego gwaru.

Yuen Yuen Institute to kompleks taoistycznych świątyń znajdujących się na zachodniej części Nowych Terytoriów w dzielnicy Tsuen Wan. Tsuen Wan to też nazwa stacji czerwonej linii metra, którą tam dojedziemy, choć z niewiadomych przyczyn (po prostu nie pamiętam dlaczego) wysiedliśmy stację wcześniej na Tai Wo Hau. Zupełnie bez sensu, bo z tego przystanku jest dłuższa droga. W każdym razie wysiedliśmy stację wcześniej, a dalej poszliśmy już pieszo. (Można też dojechać do świątyń minibusem numer 81 ze stacji MTR Tsuen Wan).

 

Inny Hongkong

W dzielnicy Tsuen Wan zaczynają się już parki i lasy. Nie ma tam aż tylu wieżowców, ale za to jest tam więcej małych, jednorodzinnych domków, dużo zieleni, ogródki, cisza i spokój, a do tego węże. Generalnie nie świadomi niczego szliśmy sobie jakąś ścieżką obok osiedla domków jednorodzinnych, dookoła nas jakieś chaszcze, krzaki, trawy, sama natura. Ptaszki ćwierkają, słoneczko przebija się co chwila przez chmury, i mniej więcej w połowie drogi na ogrodzeniu zobaczyliśmy ostrzeżenie przed wężami. Nagle zrobiło się jakoś mniej przyjemnie. Zacząłem patrzeć pod nogi oraz na gałęzie nad głową zamiast na otaczający mnie świat i chciałem jak najszybciej zejść z tej ścieżki. Na szczęście ten stresik miał miejsce już po zobaczeniu innego Hongkongu i w dodatku dość szybko minął.

Budynki w tej części miasta, były skromniejsze. Nie tylko mniejsze, ale i bardziej zaniedbane. Fasady budynków często były odrapane, ogrodzenia poniszczone, a ogródki zapuszczone. Widać było, że wiele domów nie należało do najbogatszych ludzi. Choć mogę się mylić, bo jakby nie było, to były jednak domy z ogródkami, a nie małe, dwudziestometrowe (jak nie mniejsze) mieszkania w bloku.  W dodatku w okolicy jest dużo przestrzeni, drzew, i w ogóle jest bardzo zielono.

Kojarzycie taki owoc jak durian? U nas raczej się go nie spotyka, a przynajmniej ja nigdy nie widziałem, a tam rośnie sobie na drzewach w przydomowych ogrodach. Osobiście nie próbowałem tego przysmaku w surowej postaci. Jedynie cukierki o smaku duriana próbowałem, gdy siostra kupiła je w azjatyckim sklepie. Wypluliśmy po trzech sekundach. Ich rarytas nie jest dla nas, europejczyków, zbyt smaczny. Przypomina połączenie czosnku i cebuli. Tak przynajmniej mi się skojarzyło. W dodatku ma bardzo intensywny aromat i trzeba go przechowywać w szczelnym pojemniku. Kiedyś w telewizji tak prawili.

 

Ostrzeżenie przed wężami
Durian

Yuen Yuen Institute

Kompleks Yuen Yuen, założony dopiero w 1950 roku, nie jest zbyt popularny wśród turystów. Pewnie dlatego, że jest na uboczu, daleko od centrum, ale dla nas to ogromny plus. Nie było tam praktycznie żadnych turystów. Jest cicho i spokojnie. Budynki są przepięknie zdobione. Architektura krajobrazu również umila nam czas. W ogrodach oczka wodne, w których pływają żółwie, przepiękne dzieła sztuki w świątyniach, zapach kadzideł i jeszcze ten widok z góry na miasto. Coś niesamowitego!

Nie wiemy czy to normalne, czy może zbliżało się jakieś święto, ale przed świątyniami ustawione były stoły, na których leżały prawdopodobnie dary. Były bardzo bogato zastawione. Owoce, warzywa, grzyby, ryż, pieczywo, jajka, a nawet krewetki! I to wszystko tak sobie leżało na tych stołach, przy których nikt nie siedział. Dawid poszedł zrobić zdjęcie do namiotu, w którym było również wiele darów dla bogów, ale tak się zapatrzył na te stoły z żarciem, że o mały włos nie zabił się na schodach, a że aparat w telefonie miał już przygotowany, to wyszło mu to:

 

Stoisk z pamiątkami raczej na próżno tam szukać. Przynajmniej nie przypominam sobie, aby były tam takowe. Jest za to stołówka, cmentarz z urnami, bardzo dużo mniejszych i większych świątyń, oraz toalety publiczne, które pozornie zadbane, do najczystszych jednak nie należą. To była trochę moja zmora tam.

Krocząc wąskimi uliczkami w dół, mijały nas mikrobusy jadące w stronę miasta. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Wąskie i bardzo kręte drogi, a oni zapierdzielają tymi busikami jak wariaci. już wcześniej w drodze na Peak mijały nas te busy i gdy to widzieliśmy, stwierdziliśmy, że do żadnego takiego nie wsiądziemy. Niby nie było nic nam wiadomo o wypadkach takich pojazdów, ale lepiej dmuchać na zimne.

Panda z fochem

Pojechaliśmy autobusem w okolice Kwun Tong z nadzieją, że zobaczymy dawne lotnisko (a raczej teren po lotnisku) Kai Tak. Niestety okazało się, że nie ma stamtąd dojścia do terenu dawnego lotniska. Żaden prom też tam nie płynął, a dojście tam dookoła zajęłoby nam naprawdę sporo czasu, więc stwierdziliśmy, że zostaniemy już tam gdzie jesteśmy i zobaczymy co jest w okolicy  ciekawego.

 

Mała ciekawostka na temat lotniska

Zanim zbudowano nowe lotnisko na sztucznej wyspie, dołączonej do wyspy Lantau i przeniesiono tam stare, znajdowało się ono praktycznie w centrum miasta. Samoloty lądowały i startowały bardzo blisko drapaczy chmur, a co za tym idzie, było to dość trudne zadanie dla pilotów i wymagało stalowych nerwów, bo nawet najmniejszy błąd mógł kosztować życie wielu setek ludzi. Gdy pracowałem w hotelu, poznałem faceta, który w latach dziewięćdziesiątych latał do Hongkongu służbowo i opowiadał żartobliwie, że w czasie lądowania, gdy samolot znajdował się między wieżowcami, można było podpatrzeć, co ludzie jedzą na obiad. 🙂 Dodatkowo lotnisko z czasem okazało się za małe, by obsłużyć ciągle rosnącą liczbę pasażerów. 

Aktualne lotnisko zostało oddane do użytku w 1998 roku, i w ciągu jednej nocy, cały sprzęt z Kai Tak został przeniesiony na Hong Kong International Airport. Wtedy stare lotnisko musiało zostać zamknięte, a nowe jeszcze nie było czynne, w związku z czym, Hongkong został odcięty od świata na kilka godzin. Tylko kilka godzin! Da się? Da się! Pomijając już fakt, że prace związane z budową nowego portu lotniczego, to również zmiana całej infrastruktury. Budowa mostu i tunelu, kolej, metro, dwa terminale, a to wszystko w niewiarygodnie krótkim czasie, bo zaledwie 7 lat!

Historia lotnisk jest dość długa i bardzo ciekawa, więc może będzie z tego osobny post. Zobaczymy…

 

Aktualnie na dawnej płycie lotniska znajduje się terminal dla statków wycieczkowych, a w nim sklepy, restauracje i ogród na dachu. Reszta terenu to aktualnie wielki plac budowy, który dane nam było podziwiać z daleka. Następnym razem, gdy będziemy w Hongkongu to na pewno się tam wybierzemy i opiszemy na blogu.

Okolice Kwun Tong, są dość tłoczne i gwarne. Z resztą, jak całe miasto, z tym że znajduje się tam dużo biurowców, zakładów, hurtowni, outletów i galerii. W jednej z nich poszliśmy na obiad. Cały parter to był jeden wielki food court z różnymi barami i restauracjami. Wybraliśmy malutki lokal z trzema stolikami, w którym nie podawano (jak w większości) hamburgerów czy innych fast food’ów. Wybraliśmy zupę z krewetkami, oraz ryż z kurczakiem, orzeszkami ziemnymi i małymi, suszonymi w całości rybkami. Poza nimi jedzenie było raczej dobre, choć powszechny problem z brakiem znajomości języka angielskiego przez osoby tam pracujące, znowu dał się nam we znaki i zamówić wcale nie było tak łatwo.

Po obiedzie poszliśmy na promenadę Kwun Tong. Znajduje się tam kilka atrakcji. m.in. są tam krzywe lustra, w których wygląda się dość zabawnie, wieża, która przypomina szklane kontenery ułożone jeden na drugim, plac zabaw oraz panda z fochem. Sama promenada jest bardzo ładnie zrobiona. Jest tam czysto i dość nowocześnie, a i widok na wyspę i nowy terminal jest świetny. Spędziliśmy tam ze dwie godziny, po czy pojechaliśmy do Whampoa Garden, znajdującego się we wschodniej części Tsim Sha Tsui.

Panda
Aktualny port, dawne lotnisko
Nasz obiad

 

Szklany dom

 

Whampoa Garden i zupełnie inna „symfonia świateł”.

Można by się spodziewać, że jak sama nazwa wskazuje, Whampua Garden, to będzie ogród lub park. Nic bardziej mylnego. Jest to osiedle mieszkalne w którego centralnym punkcie znajduje się dom towarowy (a może centrum? jak zwał, tak zwał) o nazwie Whampoa. Teraz pomyślicie pewnie, że wieje nudą skoro zwiedzamy jakieś zbiorowisko sklepów, jednak nie jest to takie zwykłe centrum. Budynek wygląda jak statek! Po środku osiedla postawili wielki statek otoczony wodą, a w nim sklepy. Hongkończycy to mają pomysły, co?

Poza świetną atrakcją z zewnątrz, środek statku jednak nie zachwyca. Nie ma tam nic ciekawego. W jednej części znajdował się supermarket, a kolejne były zamknięte. Skorzystaliśmy tylko z toalety i ruszyliśmy dalej pieszo w kierunku promenady na Tsim Sha Tsui, by zdążyć przed dwudziestą i zobaczyć jeszcze raz pokaz świateł.

Whampoa
W drodze powrotnej

 

W drugiej części naszych przygód w azjatyckim Nowym Jorkupisałem już o pokazie, i o tym jakie jest to przereklamowane, jednak mimo wszystko stwierdziliśmy, że warto zobaczyć to jeszcze raz. Poszliśmy więc po prowiant na nasz seans (piwo i zagrycha w postaci chipsów), a że byliśmy tuż przy Star Ferry Pier, to tam już zostaliśmy. Wybija dwudziesta (o tej godzinie właśnie się zaczyna) i ku naszemu zdziwieniu, usłyszeliśmy muzykę, której nie było słychać za pierwszym razem, gdyż staliśmy zbyt daleko. Okazało się, że światła i muzyka tworzą całość, o czym nie mieliśmy wcześniej pojęcia. Teraz to miało sens! Teraz pokaz nie był nudny i tym razem nas zachwycił. Tak więc pamiętajcie, aby stać niedaleko przystani. Tam są głośniki! 🙂

Zaraz po pokazie świateł był jeszcze pokaz animacji 3D wyświetlany na Hongkońskim centrum kultury, czyli akurat tam gdzie staliśmy. Wystarczyło się obrócić. W trakcie pokazu zaczęło dość mocno padać, a co za tym idzie, zrobiło się mniej tłoczno i przyjemniej. Deszcz nie wystraszył jednak chodzących tam ankieterów, którzy dorwali Dawida i zadawali pytania dotyczące pobytu w Hongkongu. W nagrodę dostał przypinkę z koniem.

To był nasz ostatni wieczór w tym niesamowitym mieście, więc nie było innej opcji, jak pójść w nasze ulubione miejsce, czyli na schody tuż przy restauracji Serenade.

M.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *