Nasza Walencja [cz.6] – Włoch w Hiszpanii i litry Sangrii

Kolejny poranek był dość chłodny, jednak pogoda mimo wszystko nas rozpieszczała słońcem, a więc pomimo niskich temperatur, tuż po śniadaniu ruszyliśmy na spacer po plaży. Najpiękniejsza plaża Walencji świeciła tego dnia pustkami. Latem raczej tego nie doświadczycie. Nie wiem czy by mi się tak samo podobało, gdybym musiał się przeciskać przez ludzi i zamiast szumu […]

0

Kolejny poranek był dość chłodny, jednak pogoda mimo wszystko nas rozpieszczała słońcem, a więc pomimo niskich temperatur, tuż po śniadaniu ruszyliśmy na spacer po plaży. Najpiękniejsza plaża Walencji świeciła tego dnia pustkami. Latem raczej tego nie doświadczycie. Nie wiem czy by mi się tak samo podobało, gdybym musiał się przeciskać przez ludzi i zamiast szumu fal słyszał ich głosy i krzyczące dzieci. Dla osób chcących rozkoszować się ciszą, i dla tych, którzy i tak nie lubią gnić na plaży cały dzień z drinkiem w ręku, polecamy więc jechać w styczniu. Wtedy jest mało ludzi, cisza, spokój, a i Sangria też smakuje tak samo. 🙂

Dawid wrócił do czasów dzieciństwa.

Mercat Central

Pojechaliśmy po spacerze na Targ centralny, który mieści się w hali przy Placa del Mercat, w centrum starego miasta. Najlepiej iść tam rano, bo gdy my tam byliśmy, było już koło południa i wiele stanowisk było już zamkniętych. Mimo wszystko zdążyliśmy jednak zobaczyć jak on wygląda i naprawdę można tam kupić bardzo wiele różnych i świeżych produktów spożywczych. Można też przekąsić coś małego lub nawet zjeść obiad. My tylko napiliśmy się Horchaty. Jest to typowy dla regionu Walencji napój orzeźwiający. Przypomina nieco wegańskie mleko. Jest to napój robiony z ziemnych migdałów z dodatkiem cukru i wody. Bardzo przyjemny.

Pochodziliśmy jeszcze chwile po targu, aż zgłodnieliśmy i trzeba było znaleźć w pobliżu jakąś fajną knajpkę, w której moglibyśmy zjeść obiad. Padło na El Roco De Carabasses, niedaleko hali targowej. Opinie miała dobre, a i ceny bardzo fajne. Nie chcę tu ściemniać, ale o ile dobrze pamiętam, to zestaw obiadowy składający się z dwóch dań oraz napoju kosztował coś około 7,00€. My zamieniliśmy napój na piwo, więc musieliśmy trochę dopłacić. Pamiętam, że do wyboru była zupa, sałatka, miecznik z frytkami, paella i jeszcze coś tam.

Ja wybrałem sopa Catalana, czyli taki bulion z dodatkiem papryki w proszku, jajkiem w koszulce oraz chlebem. Bardzo zaskakująca zupa. Od tamtej pory czasem gdy gotuję rosół, dodaję też paprykę i jajko w koszulce. Fajne połączenie.

Powracając do tematu. Na drugie wziąłem Paella Valenciana, a Dawid stwierdził, że to przecież tylko ryż, więc woli miecznika. Pamiętam, że miecznik był smaczny, ale trochę przeciągnięty. Paella za to była bardzo dobra.

Tak więc jeżeli chodzi o jedzenie, to z czystym sumieniem możemy wam polecić tę restaurację (czy też bar). Co prawda wygląd wnętrza nie powala na kolana, ale za to jest całkiem smaczne jedzenie w przystępnej cenie.

Horchata
Sopa Catalana
Paella Valenciana

Po obiedzie urządziliśmy sobie spacer wąskimi ulicami miasta w kierunku Torres de Serranos, czyli jednej z bram miejskich. Po drodze wskoczyliśmy do sklepu po piwo dla Dawida i wodę dla mnie, która okazała się być jakimś słodkim napojem. Stała koło wody, wyglądała jak woda w małej, plastikowej butelce, a że etykiety nie czytałem, wychodząc z założenia, że musi to być woda, to się nieco zaskoczyłem, gdy spróbowałem. Czytajcie więc etykiety.

Jeśli nie będziecie widzieli żadnego sklepiku, a poczujecie nagle pragnienie czy głód, to rozglądajcie się też za automatami, które można znaleźć w wielu miejscach w Walencji. W tych automatach znajdziecie napoje i przekąski.Wybór w nich jest dość spory.

Automaty z przekąskami
Torres de Serranos
Ogrody Turii
Taki Niusweek 😉

Ogrody Jardins del Real i pyszne desery w Mercat de Colon

Udaliśmy się do ogrodów Jardins del Real, po drugiej stronie dawnej rzeki Turii. Spędziliśmy tam chyba ze trzy godziny. Są dość duże, a i nam również się nie spieszyło za bardzo.

Jest to piękny park z ciekawą roślinnością. Pomieszanie parku południowego we Wrocławiu z egzotyką południowej Hiszpanii. Na terenie parku znajduje się też ogród różany, wiele zwierząt takich jak ptaki czy koty (tak przy okazji, byliśmy wtedy światkami kociej bitwy. Wyglądało to dość niebezpiecznie), a poza roślinnością i zwierzętami, są tam też różne budynki oraz mały bar. Jeden z budynków kojarzył mi się z klimatem z filmu Kill Bill. Tyle, że zamiast meksykańskiego pustkowia, w koło rosły drzewa. Jestem pewien, że gdzieś wśród nich czaiła się Uma Thurman w swoim żółtym kostiumie. Przyjrzyjcie się dobrze zdjęciu poniżej. Może ją tam zobaczycie. 😉

Po wyjściu z parku poszliśmy w kierunku Mercat de Colon, mijając wspomniany już kwiatowy most. Targ znajduje się w budynku, który przypomina dawny dworzec kolejowy. Tam zatrzymaliśmy się ma chwilę by napić się kawy, ale gdy zobaczyliśmy w menu, że serwują tam desery tworzone przez ponoć najlepszego cukiernika w całej Hiszpanii, Paco Torreblanca, nie mogliśmy się powstrzymać i zamówiliśmy sobie desery o cudownych nazwach „Madagascar Cake” oraz „Fuji Cake”, a więc zwiedziliśmy przy okazji kawałek Afryki i Azji.

Kwiatowy most
Mercat de Colon
Fuji i Madagascar

Włoch w Hiszpanii

Po odpoczynku spędzonym w naszym hotelu przy plaży, pomyśleliśmy, że już kilka dni jesteśmy w Hiszpanii, a jeszcze ani razu nie jedliśmy żadnych tapasów. Poszukaliśmy sobie więc baru, który takie rzeczy serwuje, a w dodatku jest blisko, bo już nie chciało nam się jechać z powrotem do centrum miasta.

Znaleźliśmy bar w dzielnicy Algiros la Carrasca. Pojechaliśmy tam tramwajem, a gdy już byliśmy na miejscu, okazało się, że bar polecany przez ludzi na google był zamknięty. Właściciele zrobili sobie urlop w styczniu. No i co by tu zrobić. Pokręciliśmy się chwilę po osiedlu w nadziei, że jeszcze coś znajdziemy, a jeśli nie, to w ostateczności pójdziemy do KFC, które mijaliśmy po drodze.

Dzielnica studencka niby, niby dużo młodych ludzi, a jednak wszystko pozamykane, albo nie było tam tych piekielnych tapasów. Nasz plan ciul strzelił. Tak nam się przynajmniej wydawało, bo ostatecznie znaleźliśmy knajpkę, która nazywa się Bocadella Tapas. Otwarte, a w dodatku całkiem sporo ludzi. Wchodzimy!

Właściwie to nie wiem jak to wyszło, czy te tapas były jakieś słabe, czy drogie… A może zwyczajnie znaleźliśmy coś fajniejszego. W każdym razie zamiast tapas zamówiliśmy sobie kanapki z wołowiną, warzywami i konfiturą z pomidorów. Do tego były pieczone ziemniaki i oczywiście zimna Sangria.

Usiedliśmy przy barze, i obsługiwał nas sam właściciel. Coś tam zagadywał i co chwila sam z siebie przynosił nam właśnie jakieś tapasy do spróbowania. Okazało się, że przyjechał kilkanaście lat temu z Włoch na wakacje do Walencji i tak mu się spodobało, że został i razem z siostrą otworzył Tapas Bar, który prowadzą do dziś.

Tapas gonił tapas, i sangria w plastikowym kubku kolejną sangrię. Było bardzo smacznie i sympatycznie, jednak wszystko co dobre, szybko się kończy. Nawet nie zauważyliśmy jak nagle zrobiła się prawie północ i trzeba było się zbierać, a że wina było nam mało, znaleźliśmy jeszcze otwarty sklep nocny, w którym kupiliśmy sangrie w kartonie, poszliśmy na plażę i wypiliśmy ją kulturalnie ze szklaneczek siedząc na murku i słuchając szumu fal.

M.

Kanapka z wołowiną i dżemem pomidorowym
Sangria

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *