Nasz Berlin [cz.1] – „Sąsusi” i islandzki burger

Brygitte Spers No i w końcu nadeszła ta chwila. Zupełnie nie mam pojęcia dlaczego mój ukochany Berlin był na naszym blogu do tej pory traktowany tak po macoszemu. Przecież to numer dwa na liście moich ulubionych miast! Trzeba to nadrobić i to jak najszybciej. W przeciwieństwie do Pragi, która zawsze była nie po drodze (przeczytasz […]

0

Brygitte Spers

No i w końcu nadeszła ta chwila. Zupełnie nie mam pojęcia dlaczego mój ukochany Berlin był na naszym blogu do tej pory traktowany tak po macoszemu. Przecież to numer dwa na liście moich ulubionych miast! Trzeba to nadrobić i to jak najszybciej. W przeciwieństwie do Pragi, która zawsze była nie po drodze (przeczytasz o tym tutaj), Berlin był i jest zawsze po drodze. Jadąc pociągiem z Ludwigshafen do Polski, przesiadka zawsze jest w Berlinie. Jadąc autem zawsze można przespać się w hotelu i jechać dalej. Tym razem było trochę inaczej, bo Belin był celem samym w sobie. Wszystko za sprawą koncertu Britney Spears, której niemiecka wersja imienia i nazwiska brzmi: Brygitte Spers (czyt. Brygite Szpers- tak kiedyś wymyśliliśmy pod wpływem napojów wyskokowych). Nigdy nie myślałem, że znajdę się kiedykolwiek na jej koncercie, ale jak się dostaje w prezencie bilet to się nie marudzi i idzie (A guffno prawda! Dawid marudził jak nie wiem! Teraz tylko tak pisze, żeby ładniej wyglądało).  Okazało się póżniej, że był to jeden z moich najlepszych koncertów w życiu i chyba nigdy jeszcze tak długo nie tańczyłem bez przerwy. 😉

Piknik na autostradzie

Ale zacznijmy od początku. Wyjechaliśmy bardzo wcześnie rano, żeby uniknąć legendarnych korków na autostradzie w okolicy Frankfurtu nas Menem. W czasie porannego szczytu można tam stracić sporo czasu, tym bardziej, że od naszej strony autostrada przebiega tuż obok lotniska. Frankfurt ominęliśmy więc sprawnie, jednak nasza radość była przedwczesna, gdyż w okolicach Lipska był wypadek, i to tak niefortunny, że ciężarówka zablokowała pasy w obu kierunkach. No i tak sobie postaliśmy. Przez bite dwie godziny nie ruszyliśmy się nawet o metr! Jedyną atrakcją w tym czasie była wyjątkowa możliwość spaceru środkiem autostrady. Większość ludzi powysiadała z aut, a niektórzy rozłożyli się nawet na kocykach i pałaszowali kanapki. O dziwo nikt nie narzekał, a jedynie towarzystwo za nami czekało w ogromnym stresie, ponieważ śpieszyli się na samolot. Najlepsze, że znajdowali się około 10km od terminalu w Lipsku i nic nie mogli zrobić.

Korek gigant

Jak zwykle w trakcie takich wyjazdów nasz grafik pęka w szwach, a przed Berlinem mieliśmy przecież jeszcze zwiedzić Poczdam. Czekając tak długo zaczęliśmy się zastanawiać, czy w ogóle jest jeszcze sens żeby tam jechać. W końcu doszliśmy do wniosku, że jednak wpadniemy do Poczdamu, bo szkoda byłoby zmarnować taką okazję.

Poczdam

Zbliżając się do miasta zupełnie nie czuje się, że gdzieś obok znajduje się stolica Brandenburgii. Zjeżdżając z autostrady wpada się w wąską drogę, prowadzącą przez środek lasu. Nawigacja pokazywała, że centrum jest za 2 km, a tu nadal był gęsty las i zero budynków. Nawet mijając tablicę z napisem Potsdam, nadal mieliśmy wrażenie, że jesteśmy w lesie.

Poczdam totalnie nas zachwycił, bo mimo że jest tak blisko Berlina to ma zupełnie inny klimat i na szczęście jego starówka przetrwała wojnę w stanie prawie nie zmienionym. Główny deptak miasta – Brandenburger Strasse, przypomina ulicę w małym miasteczku. Niskie, góra dwupiętrowe domki są pieczołowicie odremontowane, a na końcu traktu znajduje się monumentalny łuk triumfalny, który nazywa się dokładnie tak samo jak brama Brandenburska (Brandenburger Tor), więc uważajcie co wpisujecie w nawigację, gdyż możecie przez przypadek wylądować w Berlinie lub na odwrót. Niestety mamy szczęście do remontów i oczywiście w tym przypadku również cała budowla przykryta była rusztowaniami. Mogliśmy sobie tylko popatrzeć na stare zdjęcia, które stały tuż obok.

Poczdam

Poczdamskie podwórko

Sanssouci

Z placu, na którym stoi łuk, blisko już do największej atrakcji Poczdamu, czyli ogromnego kompleksu pałacowego Sanssouci (Niemcy wypowiadają nazwę z francuskim akcentem i brzmi to mniej więcej jak „sąsusi”). Rokokowy, a więc uginający się od ozdób pałac, został wybudowany dla rodu Hohenzollernów jako letnia rezydencja. Pałac wydaje się jeszcze większy niż jest w rzeczywistości, bo stoi na szczycie góry, która kiedyś była porośnięta lasem.Drzewa wycięto, a ich drewno posłużyło do rozbudowy Poczdamu. Na ich miejscu posadzono winorośle, które specjalnie sprowadzono z Francji, Włoch i Portugalii.

Mimo że rokokowy pałac aż kipi od ozdób to w jego wnętrzach Fryderyk II Wielki prowadził całkiem skromne życie. Po latach jego skromność przerodziła się w skąpstwo, przez które Sanssouci przestało być remontowane. Król uważał, że nie musi budować jak Rzymianie i wystarczy, że rezydencja przetrwa do jego śmierci. Na szczęście pałac przetrwał do dzisiaj. Prowadzą do niego 132 schody i ich pokonanie przy ponad 30 stopniach powoduje, że docierając na górę marzy się tylko o wodzie i lodach. Na szczęście pałac jest na to przygotowany i na górze są dwa sklepiki. Tuż obok 20 lat później wybudowano barokowy, tzw. Nowy Pałac, który minęliśmy w powrotnej drodze do centrum. Neue Schloss nie przypadł do gustu Fryderykowi i właściwie nigdy w nim nie przebywał. Wolał samotne życie w Sanssouci, podczas gdy jego żona, z którą był w separacji, mieszkała w pałacu w Berlinie. Stąd nazywał często rezydencję “sans femmes” czyli “bez kobiet”.

Sanssouci

Aleja prowadząca do pałacu
Ogrody pałacowe
Kościół Friedenskirche w pałacowych ogrodach
Nowy Pałac

W Poczdamie została nam jeszcze jedna atrakcja- Dzielnica Holenderska (Holändisches Viertel), gdzie rzeczywiście mieszkali dawniej holenderscy robotnicy. Bardzo łatwo ją znaleźć, bo równych rzędów jednakowych domków z czerwonej cegły nie można przegapić. Mieszkający w nich rzemieślnicy zostali sprowadzeni do Poczdamu, aby rozbudowywać miasto i dziś jest to największy na świecie kompleks architektury niderlandzkiej, oczywiście poza Holandią.

Dzielnica Holenderska

Wanna gigant

Ring czyli obwodnica Berlina tworzy okrąg wokół miasta, dlatego zjeżdżajac z niej w dowolnym punkcie, po pokonaniu paru skrzyżowań, można szybko dotrzeć do celu. Dzięki temu droga z centrum Poczdamu do hotelu w Berlinie zajęła nam tylko około 25 minut i to w godzinach popołudniowego szczytu. Koncepcja wyjazdu do Berlina wciąż nam się zmieniała począwszy od ilości osób przez ilość dni, którą mieliśmy zostać na miejscu. W ten sposób pierwszą noc spędziliśmy w hotelu Ivbergs Messe Nord przy Kant Strasse, a dwie pozostałe w hotelu Europa City przy Konstanzer Strasse. Na szczęście oba hotele znajdowały się w tej samej dzielnicy (Charlottenburg), więc przeprowadzka była szybka i łatwa. Oba też miały swoje plusy i minusy. Ivbergs miał dość stare meble i na pewno przydałby mu się remont. Łazienka w pokoju była za to świeżo wyremontowana i miała najdłuższą wannę jaką w życiu widziałem (miała ponad 2 metry długości!). Do tego sufity, które miały wysokość podwójnego piętra. Europa City był dużo nowszy i nowocześniejszy, jednak już bez klimatu typowej, berlińskiej kamienicy.

Dwumetrowa wanna

Berlin według Meriana

Po zameldowaniu się w hotelu ruszyliśmy do pierwszej atrakcji, ktorą znalazłem w “Merianie”. “Merian” to niemiecki miesięcznik, którego każdy numer od 1948 roku poświęcony jest innemu miastu, lub regionowi. Przypadek sprawił, że akurat tuż przed naszym wyjazdem pojawił się numer poświęcony Berlinowi. Jak dla mnie magazyn jest arcy ciekawy, bo nie tylko opisuje miejsca, których nie da się znaleźć w żadnym przewodniku, ale są też w nim ciekawe historie związane z danym miastem i wywiady z mega ciekawymi mieszkańcami. Tak więc szczerze polecam, tym bardziej, że jest też wersja anglojęzyczna, a numery (nie tylko te aktualne, ale też te starsze) można zamówić w Internecie. Powinni mi zapłacić za reklamę, chyba się do nich zgłoszę. 😉

Burger po islandzku

Jedną z “merianowych” atrakcji był burger z Islandii. Pierwszego “Tommi’s Burger Joint” otworzył, a jakże, Tommy na Islandii i bardzo szybko jego burgerownia pobiła z kretesem jedynego Mc Donalda na wyspie. Z czasem otworzył lokale poza Islandią i dziś jest ich parę w największych miastach świata. Koncepcją sieci jest to, aby burgery i frytki były robione z najlepszej jakości składników i bez dodatku chemii, ale jednocześnie smakowały tak samo (lub lepiej) jak w Mc Donaldzie. O ile w przypadku burgera jest to dość łatwe zadanie o tyle nie wyobrażałem sobie, że można stworzyć frytki, które będą identycznie smakować jak w Macu. A jednak! Frytki wyglądały i smakowały dokładnie tak samo, a burger był chyba najlepszy jaki w życiu jadłem. Do tego kraftowe ,miejscowe piwo i już byłem w siódmym niebie. Zamawianie w Tommi jest bardzo proste, bo w menu są tylko cztery burgery do wyboru pojedyńczo, lub w zestawie z frytkami i napojem. Klimatyczne wnętrze przypomina nieco bar irlandzki i raczej mało i raczej trudno doszukać się tam islandzkich motywów, no może poza zdjeciami Björk na ścianach.

Islandzki burger
Wnętrze Tommi’s Burger Joint

Impreza na moście

Najedzeni pojechaliśmy metrem do Kreuzbergu. Naszym celem (również z Meriana) był Admiralbrücke (Most Admirała). Codziennie o godzinie 19 (ale tylko latem) zbierają się tutaj ludzie aby…wypić piwo. Prawie zawsze są też uliczni grajkowie, albo po prostu muzykujący znajomi. Ludzie w małych grupkach, lub pojedynczo kupują piwa w pobliskich kioskach (jak my nasze pierwsze piwa) lub np. Lidlu, który znajdował się parę skrzyżowań dalej (jak my nasze następne piwa). Większość ludzi siedzi na krawężnikach, trawniku, który znajduje się po drugiej stronie ulicy, lub barierkach mostu. Most nie jest zamknięty dla ruchu samochodowego więc co około 10 minut ludzie wstawali aby ustąpić miejsca autom, lub przesuwali tylko nogi bliżej krawędzi jezdni. Im robiło się ciemniej tym tłum gęstniał, a muzycy grali z coraz większą zaciętością. Niektórzy z nich dopiero uczyli się grać i z chęcią przyjmowali rady od bardziej doświadczonych kolegów, np. młodziutka skrzypaczka tuż obok nas. Wśród muzyków byli też Kubańczycy, którzy przy okazji sprzedawali własnoręcznie robione drinki Mojito, jednak nikt z muzyków nie zbierał pieniędzy. Po prostu grali dla przyjemności. Dookoła kręcili się lokalsi zbierający butelki (w tym mama z dzieckiem w wózku), a niektórzy włączali sobie muzykę z boom boxa i bawili się w swoim gronie, lub palili skręty i relaksowali się we własnym świecie.

Jeszcze pustawy Admiral Brücke
Landwehkanal
Dumający nad szumem wody w Landwehrkanal Michał

No i tak sobie siedzieliśmy na krawężniku z piwem w ręce, próbując jak najdłużej zatrzymać tą chwilę. Nie da się opisać w słowach panującego tam klimatu. Było radośnie i beztrosko, ale jednocześnie panował tam porządek, nie było burd czy awantur i czuliśmy się bardzo bezpiecznie. Myślę, że właśnie w takich miejscach tkwi prawdziwy Berlin. Wolny, powolny, szczęśliwy, daleki od zimnej dzielnicy rządowej, tłumów turystów pod Bramą Brandenburską, pośpiesznych krawaciarzy na Potsdamer Platz, czy problemów życia codziennego. Takie momenty sprawiają, że jeszcze bardziej marzę o tym, aby kiedyś zamieszkać w Berlinie…

D.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *