W sumie to nie planowaliśmy nic szczególnego na wiosenny, długi weekend, związany z Wielkanocą. Tak więc ta akcja była zupełnie spontaniczna. Wstałem o 6 rano (co jak na mnie jest dość późna porą), wszedłem na stronę, która oferuje hotele wyższej klasy last minute, czasem nawet o 60% tańsze niż zwykle, a półtorej godziny później siedzieliśmy już w aucie i mknęliśmy autostradą w stronę Belgii. To nie Belgia była naszym celem, ale Maastricht w Holandii, a że hotel na wspomnianej stronie znalazłem 20 km od naszego celu, w Belgii, to właśnie tam jechaliśmy.
O stronie z ofertami hoteli nie będę nic pisać, żebyście nie pomyśleli, że cały post jest reklamą. Dodam tylko, że można na niej wyszukać naprawdę fajne oferty hoteli z całego świata, na które w normalnych warunkach nigdy nie byłoby nas stać.
Monschau jak San Marino
No dobrze, ale skąd pomysł na Monschau i jaki to ma związek w ogóle z Belgią i Holandią? Monschau to miasteczko na granicy belgijsko-niemieckiej, które idealnie wypadało nam po drodze. Tak więc byłoby grzechem, gdybyśmy je ominęli.
Monschau jest dość dziwnie położone. Przez teren miasta przebiega dawna linia kolejowa, która dziś jest drogą rowerową. Jej szlak należy do Belgii, stąd zachodnia część miasta jest oddzielona od Niemiec wąskim, kilkumetrowym przesmykiem. Dlatego też dzielnica Mützenich jest eksklawą, czyli ze wszystkich stron otoczona jest Belgią. Coś jak Watykan, czy San Marino.
Droga minęła nam gładko i szybko, do momentu kiedy wjechaliśmy do samego Monschau. Google poprowadził nas tak dziwnym objazdem, że wylądowaliśmy na szczycie wzgórza, skąd mieliśmy zjechać w dół tak wąskimi uliczkami, że momentami mieliśmy wrażenie, że nie zmieścimy się miedzy domami.
Bombka w kształcie komody
Jestem ciekaw jak radzą sobie zimą mieszkańcy tej części miasta. A propos zimy. Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy w Monschau był sklep z dekoracjami bożonarodzeniowymi. Przypominam, że mamy kwiecień. W tym sklepie jednak święta trwają cały rok, a bombki przybierają przeróżne kształty, niekoniecznie związane ze świętami. Są więc w kształcie burgerów, butów na obcasie, czy ozdobnej komody. I właśnie taką komodę sobie kupiliśmy. Stoi sobie teraz we witrynie i pewnie nawet mało kto domyśliłby się, że to bombka.
Pani w sklepie bardzo długo opowiadała nam ze szczegółami o różnych markach bombek. Rzucała nazwami znanych w całych Niemczech fabryk ozdób choinkowych o których w życiu nie słyszeliśmy. Na koniec podała nam dokładną trasę z milionem zakrętów do fabryki musztardy. Oczywiście i tak skorzystaliśmy potem z nawigacji, bo przecież kto by to wszystko zapamiętał.
Sklepik, a właściwie to sklep, bo zajmował dwa poziomy, znajdował się na uroczym placyku, który przylegał do rwącej, górskiej rzeki o wdzięcznej nazwie Rur. Placyk ten pełni funkcję rynku i to tutaj skupie się całe miejscowe i tyrystyczne życie miasteczka.
Nieopodal tego miejsca (zresztą w Monschau wszystko jest nieopodal) znajduje się wielka metalowa rzeźba. To dzieło Alfa Lechnera, niemieckiego artysty, który zaliczany jest do najbardziej znaczących rzeźbiarzy w stali na świecie. W bawarskim miasteczku Oberreichstätte, obok dawnej huty żelaza, znajduje cały park jego rzeźb. Alf nie tylko tam mieszkał, ale też pracował we wspomnianej hucie.
Niebezpieczny piernik
Na rogu rynku znajdowała witryna, ze słodkimi smakowitościami. Dominowały pierniki, nazywane w tej okolicy Printen, które nie są typowo bożonarodzeniowym wynalazkiem, ale można je tutaj kupić cały rok. Tym bardziej, że rzut beretem stąd jest Akwizgran, który uchodzi za stolicę niemieckich Printen. Tym co wyróżnia Monschau w świecie słodkości nie są jednak „printy”, a marcepanowe kostki, najczęściej oblane czekoladą. W małej knajpce, której wystrój pewnie niezbyt zmienił się przez ostatnie kilkadziesiąt lat, można kupić cały zestaw, składający się z różnych pierników i marcepanowych kostek. Nasz zestaw był nieco specyficzny, a nawet groźny, ale o tym za chwilę.
Przed deserem zjedliśmy jeszcze śniadanie. Nie było to nic specjalnego, poprostu kajzerki z szynką i serem, ale tak nam smakowały, że szok. Być może było to spowodowane wielkim głodem, a być może zimnem na zewnątrz. W każdym razie bardzo szybko wyczyściliśmy nasze talerze, żeby spałaszować słodki zestaw. Kiedy zjadłem pierwszego piernika Michał wciąż męczył się ze swoim. Owszem mój był twardy, ale bez przesady. Michał jednak wciąż nie mógł ugryźć swojego, a po chwili zauważył, że czekolada na wierzchu jakoś dziwnie się nie rozpuszcza. W dodatku ma jakąś gumową konsystencję.
Podszedł więc do lady i powiedział, że chyba coś jest nie tak z tym piernikiem. Okazało się, że jedna z pań otworzyła nową paczkę pierników przeznaczonych na wystawę! Tak więc były one z tworzywa sztucznego. Kiedy prawda wyszła na jaw wszystkie panie wybuchły gromkim śmiechem, a Michał nie dość że otrzymał na pamiątkę swojego twardego Printa z odciskiem zębów, to dostał jeszcze drugiego takiego samego, do pary. Dobrze, że nie próbował go z całą siłą rozgryźć, bo wizyta u dentysty była by nieunikniona.
Krzywa krzywość
Kiedy wyszliśmy z powrotem na zewnątrz było już na szczęście nieco cieplej. Poszliśmy dalej wzdłuż potoku główną uliczką, na której dominowały knajpki, sklepiki z rękodziełem i to z czego najbardziej słynie Monschau, oprócz oczywiście musztardy, czyli wyrobami z wełny wszelkiej maści.
Z każdej strony otaczały nas zabytkowe kamieniczki, powyginane na wszystkie możliwe strony. Widać ewidentnie, że dawnym budowniczym ewidentnie brakowało nowoczesnych narzędzi do pomiarów i trudno im było utrzymać pion.
Najbardziej okazałą z nich byl tzw. Czerwony Dom (Rotes Haus). Nie dość, że była ona najwyższa poza kościołem, to jeszcze najprostsza. Tak więc może te krzywizny wynikały z braku funduszy na lepsze narzędzia, lub bardziej wykwalifikowanych budowniczych. Na brak pieniędzy nie mogli narzekać właściciele Czerwonego Domu, bo byli właścicielami miejscowej tkalni. W czasach kiedy go wybudowano pretendował do miana wieżowca. Oprócz trzech zwykłych pięter, posiada jeszcze dwa kolejne szczytowe i szóste, wykorzystywane jako magazyn. W porównaniu do góra dwupiętrowych , malutkich kamieniczek Czerwony Dom to prawdziwy kolos.
Innym przykładem miejskiej rezydencji właściciela tkalni jest Haus Troistorrf. dziś można tutaj w pięknej scenerii wziąć ślub.
Prywatny most w Monschau
Jest jeszcze jeden okazały dom w Monschau, także nad potokiem. To willa „Zostań” (Bleibe). Właściwie to mały pałacyk otoczony przepięknym ogrodem. Na posesję prowadzi prywatny most, a samą posiadłość może wynająć każdy, za jedyne 358 euro za noc. Kwota wydaje się duża, ale może w niej przebywać jednocześnie 12 osób. Kiedy przeliczymy to wtedy na osobę to 30 euro nie robi już tak wielkiego wrażenia. Niech was nie zwiedzie zachowany pierwotny wygląd tego domu. Wnętrza są urządzone w zupełnie nowoczesnym stylu i posiadają wszystkie współczesne udogodnienia.
Degustacja Nr 1
Prawie naprzeciwko „Bleibe” (nie mylić z bejbe) znajduje się tytułowe królestwo musztardy. Tyle różnych smaków musztard jeszcze w życiu nie widziałem. Podobnie jak w sklepie z bombkami, zaraz po wejściu dopadła nas pani i urządziła nam wielką degustację. Nie mialem pojęcia, że musztardy tak mogą różnić się w smaku. Próbowaliśmy musztard z makiem, pomarańczą, czerwonym winem i goździkami, bardziej łagodnych i mega ostrych.
MIła ekspedientka, dla której najwyraźniej musztardy były konikiem, podała nam nawet przepis na czekoladowe muffiny, z dodatkiem z musztardy miodowej i polewą czekoladową z octem jagodowym. Jako że nasza degustacja przeszła od musztard również do octów, skończyło się na tym że wyszliśmy ze sklepu obładowani nie tylko musztardami w charakterystycznych, glinianych słoiczkach, ale i z butlą octu. Ohhhh, ale jakiego octu! Jego smak był tak intensywny jak gdyby ktoś zamknął w butelce milion jagód. I to bez żadnych sztucznych wzmacniaczy smaku, czy aromatów. Muszę Was jednak przestrzec przed wchodzeniem do tego sklepu, bo może się to skończyć bardzo źle dla Waszego portfela. Tak więc zanim wpadniecie w wir musztardowych ekscytacji dobrze to przemyślcie.
Wszystkie musztardy pochodzą oczywiście z Monschau, a sam zakład produkcyjny znajduje się nieco dalej od ścisłego centrum i tam również można zaopatrzyć się w pyszne gorczycowe kompozycje. Tu również czekała nas degustacja, tym razem alkoholowa, ale o tym za chwilę.
Rozebrać dach, żeby nie płacić podatku
Po straceniu fortuny w musztardowym królestwie, pozostało nam jeszcze wdrapać się na górę, na której szczycie stoi zamek. Nie jest on jakiś okazały, ale za to zapewnia wspaniały widok na rzekę i cale miasteczko. Początki twierdzy sięgają 1217 roku. Co ciekawe zamek pewnie przetrwałby w o wiele lepszym stanie do naszych czasów, ale w dziewiętnastym wieku został sprzedany. Prywatni właściciele, aby nie płacić podatku od nieruchomości, który obowiązywał dla nieruchomości posiadających dach, rozebrali wszystkie dachy i w ten sposób całość popadła w ruinę. Później został cześciowo odbudowany, a dziś w jednym z jego skrzydeł znajduje sie młodzieżowe schronisko.
Z Monschau nie można wyjechać nie pałaszując musztardy. My już mieliśmy, dzięki degustacji, zaliczony obowiązkowy punkt programu, ale tak naprawdę wciąż nam było mało musztardy. Dlatego stwierdziliśmy, a dokładniej ja stwierdziłem, że na obiad zjem sznycla w musztardowym sosie. Nie był to może najlepszy wybór, bo sznycel jakoś bardziej mi smakuje kiedy jest jednak bez sosu, dzięki czemu jest bardziej chrupiący. Moja ciekawość tego połączenia została jednak zaspokojona.
Monschau – degustacja Nr 2
Jak gdyby jeszcze mało było nam musztardy zawitaliśmy do jej miejscowego źródła czyli zakładu pod szumna nazwą Historische Senfmühle Monschau, czyli Historycznych Młynów Musztardowych w Monschau. Dlaczego właściwie młynów? Ano dlatego, że ziarna gorczycy tak samo jak kiedyś, są tutaj nadal rozdrabniane za pomocą dwóch kamieni, które były napędzane wodnym młynem. Później zastąpiła je maszyna parowa, a jeszcze później motor. Miejscowa rodzina produkuje musztardę już od pięciu pokoleń, a obecnie jest jej 20 rodzajów.
W młynach, w Monschau znajduje się również muzeum musztardy, restauracja, gdzie można zjeść wiele dań z dodatkiem musztardy oraz delikatesy. W sklepie oczywiście nie kupowaliśmy znów kilogramów musztardy, ale uwagę naszą przykuło miejscowe nalewki. Zauważył to od razu pan, który okazał się Polakiem i poczęstował nas kilkoma z nich. Zaczęło się od wiśniowej. Potem była jabłkowa, a na końcu gruszkowa, która najbardziej nam smakowała. Spytacie pewnie co z dalszą jazdą autem. No cóż… plastikowe kieliszki do degustacji były bardzo małe i tej wersji się trzymajmy.
To było naprawdę przyjemne kilka godzin, bo Monschau jest po prostu urocze. Niestety nie mogliśmy zostać tu dłużej, bo czekało już na nas belgijskie Tongeren, ale to już zupełnie inna historia.