Po ostatnich, kontrowersyjnych dla niektórych postach o tematyce bardziej społeczno- ekonomicznej, wróćmy do tego, co Misie lubią najbardziej czyli podróży. Idealnie przyda się do tego miejsce, o jednym z największych w Niemczech zagęszczeniu spa, salonów piękności i gabinetów chirurgii plastycznej. Z dala od wielkiego przemysłu, korków, smogu, czy wieżowców wielkich koncernów. Odpocznijmy w…Wiesbaden.
Pewnie niewielu z Was słyszało o tym mieście, pomimo że to całkiem spory kurort i stolica landu Hesji. W sumie to Wiesbaden zostało stolicą przez przypadek, bo to znacznie większy i zawsze ważniejszy Frankfurt nad Menem powinien być naturalnym kandydatem na stolicę Hesji. Po Drugiej Wojnie Światowej był jednak doszczętnie zniszczony i dużo łatwiej i szybciej było uruchomić niemiecką machinę urzędniczą w ocalałym z wojennej pożogi Wiesbaden.
Jak zwykle w weekend, kiedy widzimy za oknem piękną pogodę i pierwsze, na horyzoncie, przebłyski wiosny powstaje pytanie: gdzie by tu jechać? Kandydatów było kilku, ale ostatecznie wygrało Wiesbaden, mimo że byłem tam już dwa razy.
To, co rzuca się w oczy zaraz po przekroczeniu granicy miasta to całe kwartały wspaniałych kamienic, a właściwie willi miejskich, monstrualnych rozmiarów. Wielkie okna, jeszcze wieksze balkony, wieże i pełne przepychu wejścia z dwuskrzydłowymi drzwiami. Tak pewnie wyglądała większość niemieckich miast przed wojną i dzięki temu, że Wiesbaden, ze względu na brak przemysłu, nie było nigdy strategicznym celem, dziś możemy je oglądać w pełnej krasie. Zamiast dymiących kominów, hal produkcyjnych i fabryk Wiesbaden żyje kongresami, konferencjami, piciem wód geotermalnych, masażami w sanatoriach, lub operacjami chirurgii plastycznej.
Zaparkowaliśmy auto tuż obok dworca kolejowego. Brama miasta przypomina trochę dworzec we Frankfurcie. To również dworzec czołowy, z długą halą peronową, która akurat była wiosennie przyozdobiona wielkim kwiatami, zwisającymi z sufitu. Codziennie czterdzieści tysięcy ludzi przewala się z wielkim walizami przez budynek dworca, spoglądając na zegar na wieży, górującej nad pięknym budynkiem. Do 1980 roku był on codziennie pokazywany w drugim programie ogólnoniemieckiej telewizji, żeby poinformować telewidzów o aktualnym czasie.
Prosto z dworca poszliśmy do serca miasta czyli Rynku. Trasa jest naprawdę prosta i po drodze nie ma ani jednego zakrętu (ulica, która prowadzi prosto na Rynek to Bahnhofstrasse). Na placu, jak co sobotę, odbywał się targ. W wielu niemieckich miastach w sobotnie przedpołudnia odbywają się targi na których można kupić świeże owoce, warzywa, mięso, wina i cudownie pachnące sery. Wszystko to pochodzi z małych gospodarstw i najczęściej jest oznaczane jako ekologiczne czyli “bio”. Ten magiczny przedrostek powoduje z reguły podwojenie ceny, no ale jeśli ktoś chce jeść zdrowo i unikać plastikowego jedzenia z dyskontów musi więcej płacić.
Tuż obok targu, pomiędzy budynkiem Landtagu, czyli heskiego parlamentu, a Nowym Ratuszem odbywał się strajk. Ludzie protestowali przeciwko ciagłemu wzrostowi czynszów. Zwlaszcza w dużych miastach czynsze osiągają kolejne rekordy i o ile pracujący są je w stanie jeszcze płacić, o tyle starszym ludziom z niskimi emeryturami jest bardzo ciężko.
Niedaleko stąd znajduje się jedno z najbardziej przyjemnych miejsc w Wiesbaden czyli… firmowy salon czekoladek Lindt’a. Od ilości czekolady można dostać zawrotu głowy, a czekoladowa fontanna wewnątrz sklepu chroniona jest przed łasuchami grubą szybą.
Pomysł był taki żeby w Wiesbaden zjeść na obiad coś lokalnego. Niestety samo Wiesbaden nie ma lokalnej kuchni (poza słynnym tortem z miejscowej cukierni), a w restauracjach dominuje kuchnia ogólnoniemiecka, lub heska. Ponieważ byliśmy już bardzo głodni a przy głównym deptaku śmiały się do nas ze zdjęć tacos postawiliśmy na Meksykanina. Lokal Chidoba Mexican Grill podpada trochę pod fast food, ale koniec końców zapłaciliśmy jak za zwykły obiad z piwem w restauracji. Jedzenie mają dobre, ale przy składaniu zestawu obsługa pyta się o kolejne dodatki, nie wspominając, że każdy z nich jest dodatkowo płatny. Gdyby od razu podawali końcową cenę całego dania było by super, a tak człowiek trochę czuje się nabity w butelkę. Składniki są świeże, Gesslerowa była by zadowolona. ?
Po obiedzie poszliśmy do zdrowotnych źródeł, które mają formę małego domku na środku całkiem ładnego placu Kochbrunnen (czyli placu Gorącego Źródła) . Cudowna woda bardzo zalatuje zgniłymi jajami, ale w smaku jest całkiem ok. Obok kranów wisiała tabliczka ze wszystkimi pierwiastkami, które zawierała, a było ich chyba ze trzydzieści i krótką adnotacją, że bez konsultacji z lekarzem można ją pić tylko przez dwa tygodnie. Widocznie to za dużo zdrowia na raz. 🙂 Pobliska fontanna też zasilana jest tą samą wodą, stąd unosi się nad nią jajeczny opar, a jej powierzchnię pokrywa jasnobrązowy glut.
Ponieważ porcje tacos nie były jakieś gigantyczne i jakimś dziwnym trafem przechodziliśmy obok cudownej, staromodnej kawiarni, nie dało się nie wejść do środka. Kawiarnia „Blum” istnieje od 1878 roku, a jej smakowitości produkowane są z najlepszych składników takich jak czekolada Valrhona z Francji, produkowana od 1922 roku, czy ręcznie wyrabiany marcepan prosto z manufaktury w Lubece. Żeby skosztować jak najwięcej wzięliśmy trzy różne ciastka i dzieliliśmy się nimi we trójkę (była z nami siostra Michała- Ewa), urządzając mini degustację, co chwilę przerywaną odgłosami smakowej ekstazy. Tego nie da się opisać. to po prostu trzeba zjeść.;) Ceny w Cafe Blum może nie należą do niskich, ale jak to jest napisane na stronie kawiarni: „każda kaloria się opłaca”. Lokal znajduje sie przy najbardziej eleganckiej ulicy Wiesbaden- wysadzanej platanami Wilhelmstrasse.
Wciąż jeszcze czekała na nas jedna z największych atrakcji Wiesbaden- wspaniały budynek sanatorium (Kurhaus Wiesbaden), należący do najbardziej okazałych budynków w całych Niemczech. Ogromny, secesyjny gmach mieści salę koncertową 1350 miejsc, sale konferencyjne, a w jego lewym skrzydle znajduje się kasyno, z najdłuższą salą kolumnową w Europie, mierzącą 129 metrów. Nigdy nie byłem w nim środku i w końcu trzeba było to nadrobić. Wchodząc do środka na moment przenosimy się do innego świata. Czerwone dywany, rzeźby, posągi i ogromne witraże aż ociekają przepychem. Program artystyczny Kurhaus kipi od wydarzeń światowej rangi i tak na przykład w najbliższym czasie miał tam się odbyć koncert Eltona Johna. Przed budynkiem znajduje się wielki plac z dwiema fontannami, tzw. Bowling Green.
Na koniec czekała na nas wisienka na torcie czyli cerkiew Świętej Elżbiety na szczycie Góry Nerona (Neroberg) na północnym krańcu miasta. Dojazd pod cerkiew potrafi zmrozić krew w żyłach, bo na wąskich, stromych i bardzo krętych uliczkach z trudnością mijają się dwa auta. Po drodze mija się najelegantsze i najbardziej drogie posiadłości, których ceny dochodzą do kilku milionów euro. Większość z nich jest zabytkowa i jakiekolwiek zmiany muszą być konsultowane z konserwatorem ochrony zabytków.
Widok z góry jest oszałamiający. Niestety ściemniało się i nie było już czasu żeby wejść jeszcze wyżej od cerkwi, na sam wierzchołek wzgórza. Krótka wizyta w cerkwi zaskoczyła nas, ponieważ nie wiedzieliśmy, że jednym ze zwyczajów jest całowanie przez wiernych wszystkich świętych obrazów po kolei (afe!). Przy wyjściu była skarbonka na DOBROWOLNE ofiary na rzecz świątyni, ale chyba nie były do końca dobrowolne, bo wychodząc rozległ się gromki krzyk ruskiej baby, napominający do zapłaty. Następnym razem zapłacimy i wdrapiemy się na szczyt. Tak nam dopomóż…;)
D.