Pierwszym co rzuca się w oczy w holenderskim Maastricht są gwiazdki. Gwiazdki na masztach, wypełniających całe rondo, gwiazda na fladze miasta, czy w końcu wielka pomarańczowa gwiazda, przy której Michał nie omieszkał zrobić sobie zdjęcia. Co ciekawe gwiazda jako symbol miasta pojawiła się całkiem niedawno, bo dopiero w 1994 roku. Do tego czasu oficjalna flaga miasta wyglądała dokładnie tak samo jak… polska. Dlatego aby nie wprowadzać nikogo w błąd zdecydowano się ją zmienić.
Najbardziej rowerowe miasto Holandii
Drugą rzeczą, która rzuca się w oczy, zaraz po wjeździe do miasta jest to, że Maastricht nie jest zdecydowanie przyjazne kierowcom. Pasy ruchu są zazwyczaj wąskie, bo na ulicach prawie wszędzie wydzielone są drogi dla rowerów. W Maastricht to rower jest prawdziwym królem ulic i nie ma się co dziwić, bo w tak rowerym kraju jakim jest Holandia, miasto jest jest najbardziej rowerowym w całym kraju. Dlatego natychmiast po wjeździe zaczęliśmy szukać parkingu, co okazało się niezbyt łatwym zadaniem. Nie odrobiliśmy zadania domowego przed przyjazdem i nie sprawdziliśmy gdzie można by w miarę tanio i blisko centrum zaparkować. Zemściło się to na nas niemiłosiernie, bo rachunek za cały dzień (30 euro) okazał się najdroższym w historii tego bloga. Tak więc mam dla was radę: do Maastricht wybierajcie się najlepiej pociągiem.
Po wyjściu z podziemnego parkingu i zrobieniu sobie pierwszej fotki z gwiazdką w tle, od razu poczuliśmy, że jesteśmy w kraju, w którym jeszcze nigdy nie byliśmy. Architektura zabytkowego, starego miasta znacznie różniła się od miast w Niemczech, Włoszech, czy Francji. Chociaż można by się spodziewać, że będzie tu nieco podobnie, bo w końcu Maastricht leży tylko 17 km od Francji i 28 km od Niemiec. Jest jednak tutaj zupełnie inaczej i nie mogliśmy porównać tego miasta z żadnym innym, które widzieliśmy do tej pory. Nie jest to takie oczywiste, bo będąc we Francji miasteczka przygraniczne bardzo przypominają te niemieckie. Z kolei w Niemczech można znaleźć wiele miejscowości o francuskim klimacie.
Drożdżowe ciasto z kompotem na pogrzeb
Kiedyś już pisałem o podróżniczym programie na jednym z kanałów niemieckiej, publicznej telewizji WDR. Prowadzi go moja absolutna idolka Tamina, która wraz ze swoim operatorem kamery przemierza całą Europę. Koncept jest bardzo prosty. W każdym miejscu Tamina zostaje dwa dni i ma na to budżet w wysokości 300 euro. W jednym odcinków odwiedziła Maastricht, gzie pokazała stary młyn wodny w samym sercu miasta. Tak się nam spodobało to miejsce, że stwierdziliśmy, że koniecznie musimy kiedyś zobaczyć je na własne oczy. Dlatego właśnie nasze pierwsze kroki w mieście skierowaliśmy właśnie tam. Nie jest to jakiś muzealny obiekt, ale prawdziwy, wciąż funkcjonujący młyn, który mieli ziarno na mąkę.
Co więcej, wypieki z tej mąki można kupić na miejscu, w piekarni. Największą furorę robi tutaj miejscowy przysmak czyli Limburger Vlaai. To drożdżowe ciasto z nadzieniem z zagęszczonego, owocowego kompotu, które je się w regionie Limburgii na specjalne okazje, min. urodziny, święta, czy pogrzeby. Oczywiście koniecznie chcieliśmy je spróbować, ale zaraz po przyjeździe byliśmy jeszcze pełni, po olbrzymim hotelowym śniadaniu, które jedliśmy w belgijskim Tongeren. Pomyśleliśmy, że zajrzymy tutaj pod koniec dnia. Okazało sile to dużym błędem, bo kiedy zajrzeliśmy tutaj ponownie piekarnia była już niestety zamknięta.
Zakupowa mekka inna niż wszystkie
Zazwyczaj drogie, modowe ulice, gdzie można znaleźć marki światowych domów mody znajdują się w centrach miast, przy szerokich, reprezentacyjnych ulicach. W Maastricht jest trochę inaczej. Tutaj luksusowe sklepy znajdują się na starym mieście, w wąskich, brukowanych uliczkach. Zresztą dla fanów mody o różnej zasobności portfela Maastricht to prawdziwe zakupowe eldorado. Tylu różnych sklepów i nieznanych kompletnie marek, które nie należą do stałego repertuaru sieciówek, który powtarza się w każdym europejskim mieście, jeszcze nie widzieliśmy. Stwierdziliśmy, że kiedyś musimy przyjechać tutaj na zakupowe szaleństwo, bo mieszkańcy Maastricht bardzo dobrze znają się na modzie i mają szerokie pole do popisu w miejscowych sklepach.
Zauważyliśmy też, że dostępna tutaj odzież jest bardziej odważna, a kolory jakieś takie żywsze niż w smutnych niemieckich, sieciówkach. Nawet w miejscowej informacji turystycznej widać ogromną różnicę. Pamiątki są niepowtarzalne, designerskie i zapadają w pamięć. Zresztą jeśli już mowa o tym miejscu to informacja znajduje się w budynku Dingshuis, dawnym sądzie, w którego piwnicach trzymano niegdyś więźniów. Później atmosfera budynku była nieco bardziej wesoła, bo mieścił się tutaj teatr.
Upadłe rowery
Dookoła Dingshuis odbywa się codzienne, zakupowe szaleństwo, choć już nie tak luksusowe jak we wspomnianej okolicy Stockstraat. Stąd blisko już już serca miasta czyli placu Vrijthof. Choć sam plac stwarza wrażenie nieco smutnego, bo nie ma tutaj ani jednego drzewa, poza wąskim szpalerem wątłych platanów od strony jednej z ulic, to wszędzie dookoła znajduje się niezliczona ilość knajp, które serwują kuchnie z całego świata. Dzięki temu, że nie rosną tutaj drzewa pod całym placem znajduje się podziemny parking dla… rowerów. Mimo to znalezienie miejsca gdzie można by zostawić rower w Maastricht graniczy z cudem, ponieważ wszystkie stojaki są notorycznie zajęte. Dlatego wielu ludzi zostawia swoje niczym niezabezpieczone rowery w różnych dziwnych miejscach, np. przypięte do mostów, budynków, lub oparte o ścianę. Ma to nawet swoje określenie tutaj. Takie oparte o coś rowery nazywa się vallende fietsen, czyli w dosłownym tłumaczeniu „upadające rowery”.
Kawiarnia na ołtarzu
Do placu Vrijthof jeszcze powrócimy, a tymczasem udaliśmy się do najdziwniejszej, a może i najpiękniejszej księgarni na świecie. Mieści się ona w kościele Świętego Pawła, który służył lokalsom przez ponad 500 lat. Później do Maastricht zawitała Rewolucja Francuska, w związku z czym wiele kościołów zamieniono na różnego rodzaju budynki użyteczności publicznej. I tak w dawnej świątyni powstała najpierw drukarnia, potem magazyn, sala wystaw, biura poczty, imprezownia, przechowalnia rowerów i w końcu księgarnia, którą Guardian zaliczył do najpiękniejszych na świecie. W miejscu gdzie kiedyś był ołtarz, mieści się teraz kawiarnia. Chcieliśmy się napić kawy w kościele, ale taki pomysł jak my miała niezliczona rzesza innych ludzi, więc pomimo, że czailiśmy się na wolne miejsce chyba z 20 minut, musieliśmy obejść się smakiem.
Belgijskie frytki i gofry lepsze niż w Belgii
Kiedy zawita się do Maastricht tak jak my, w sobotę, koniecznie trzeba zaliczyć miejscowy rynek, ponieważ odbywa się tam całkiem spory targ staroci. Bardzo wielu sprzedawców pochodzi z pobliskich Niemiec i można znaleźć tutaj praktycznie wszystko od ubrań, przez meble po stare książki. Kogo mniej interesują starocie, tuż obok znajdzie część spożywczą, gdzie króluje oczywiście najbardziej holenderski ze serów, czyli Gouda. Nie miałem pojęcia, że rodzajów Goudy jest aż tak dużo. I zapewniam Was, że te Goudy smakują zupełnie inaczej niż te supermarketu, lub dyskontu, a w dodatku są w tej samej cenie, lub tańsze. Tak więc jeśli będziecie kiedyś w Maastricht, lub w Holandii koniecznie przywieźcie ze sobą duży zapas sera. Napewno nie pożałujecie.
Obok straganów z serami można zobaczyć w weekendy sporą kolejkę do okienka z belgijskimi frytkami pod nazwą Reitz. Podobno są one najlepsze w całym mieście. Nie próbowaliśmy, bo dzień wcześniej jedliśmy frytki w Belgii i powiem wam, że były to jedne z gorszych frytek w moim życiu. Spróbowaliśmy za to innej belgijskiej specjalności czyli gofrów, ale takich na wypasie. Nie dość, że miały na sobie sporą porcję bitej śmietany to jeszcze były na niej lody waniliowe. Niebo w gębie! Gofry na sterydach można dostać w wielu punktach w centrum miasta, w holenderskiej sieciówce Pinky.
Najdłuższy kafelkowy tunel Holandii
A Maastricht to też ma swoją Manufakturę, lub Stary Browar. Może nie jest to tak okazały odpowiednik jak wymienione przeze mnie miejsca, ale zawsze. W tym wypadku to dawna fabryka ceramiki Sphinx. Była to pierwsza fabryka z prawdziwego zdarzenia w całej Holandii, która powstała w 1834 roku. Początkowo produkowano tutaj zastawę stołową, wyroby garncarskie i szkło. Z czasem przebranżowiono się w kierunku kafelek, zlewów i muszli klozetowych, chociaż produkcja ceramiki domowej i zastawy hotelowej trwała aż do 1969 roku. Ponad 175 letnia historia firmy zakończyła się ostatecznie w 2000 roku kiedy, w ramach już firmy Geberit, zlikwidowano markę Sphinx.
Dziś w tym miejscu znajduje kino, restauracje, przestrzeń coworkingowa i hotel. Największą jednak atrakcją jest tzw. Pasaż Sphinksa, najdłuższy zadaszony pasaż w Holandii, pokryty kafelkami z tutejszej fabryki. Na długości 120 metrów przedstawiona jest na 26 stacjach cała historia firmy. Są również gabloty, prezentujące wszystkie wyroby dawnego ceramicznego potentata, który zatrudniał ponad 4 tysiące ludzi.
Tuż obok pasażu , na ostatnim piętrze budynku znajduje się kawiarnia i bar. Ponieważ brakowało nam już kawy zrobiliśmy tutaj przystanek. Był to bardzo dobry wybór, bo popijając cappuccino można było podziwiać panoramę całego miasta z góry. W kawiarni są też charakterystyczne fotele, które pochodzą z dawnych samolotów pasażerskich. Można więc usiąść sobie w takim hotelu i popijając kawkę wyobrazić sobie szybowanie nad Maastricht.
Rakieta we Wyck
Nasz dzień w stolicy Limburgii powoli dobiegał końca. Wizyta w Maastricht nie byłaby jednak pełna, gdybyśmy nie dotarli na drugą stronę rzeki, do dzielnicy Wyck. To artystyczna okolica, gdzie można znaleźć wiele oryginalnych barów i sklepów, a życie trwa tu do późnych godzin nocnych. To najstarsza część Maastricht, której historia sięga rzymskich czasów. Na próżno szukać tutaj wielkich domów towarowych i sieciówek, które dominują po drugiej stronie rzeki Maas, w centrum. Wyck to mekka małych delikatesów, miejscowych projektantów mody, czy malutkich warsztatów, przeróżnej maści. Nie znajdzie się może tutaj spektakularnych zabytków. Warto jednak po prostu powałęsać się po wąskich, brukowanych uliczkach, lub odwiedzić muzeum Bonnefanten. To jedno z najważniejszych muzeów sztuki całej Holandii, znajduje się w budynku, który stał się symbolem Maastricht. Wyróżnia go charakterystyczna kopuła, która przypomina rakietę.
My zamiast muzeum woleliśmy usiąść nad brzegiem rzeki i pogapić się na miasto po drugiej stronie. Przed wyjazdem wróciliśmy jeszcze do zagłębia kulinarnego miasta czy placu Vrijthof. Zjedliśmy po wielkim kawale krowy w argentyńskiej restauracji. Pewnie powinniśmy spróbować coś bardziej miejscowego, ale w Holandii jest z tym mały problem. Tak naprawdę nie ma czegoś takiego jak kuchnia holenderska. To bardziej mix, który łączy w sobie kuchnie wszystkich sąsiadów i dawnych holenderskich kolonii. Dlatego akurat w tym wypadku nie było to jakimś wielkim grzechem.
Maastricht bardzo pozytywnie nas zaskoczyło. To miasto bardzo kompaktowe. Wszędzie jest w miarę blisko, a ulice nie są wypełnione tłumem turystów. Jeśli macie ochotę na weekendowy wypad, bez długiej listy obowiązkowych zabytków i napiętego terminarza, a mimo to odwiedzenia zachwycającego miasta, to Maastricht jest właśnie dla Was.