Rondo, rondo i jeszcze raz rondo
Sankt Martin czyli Święty Marcin to podobno najpiękniejsza wioska Niemiec. Przynajmniej tak reklamuje się w internecie. Ponieważ leży tylko 40 km od Ludwigshafen, u podnóża gór pokrytych Lasem Palatyńskim (Pfälzerwald), musieliśmy to sprawdzić. Wyjechaliśmy dość późno, około 16 popołudniu, bo trzeba było jeszcze załatwić parę rzeczy. Droga minęła bezproblemowo, jedynie na początku złapał nas mały korek na autostradzie tuż za Ludwigshafen. No cóż, nie była to idealna pora do robienia wycieczek, bo wszyscy kończyli akurat pracę co, w połączeniu z robotami drogowymi, (ostatnio mam wrażenie, że wszystkie autostrady w Niemczech są w permanentnym remoncie) było nieuniknione. Po zjeździe z autostrady po drodze do “Marcina” minęliśmy aż cztery małe ronda i co ciekawe każde z nich miało na środku inny obiekt. Raz było to coś w kształcie palmy z liśćmi winogronowymi, raz składana linijka, raz srebrna kula, raz brązowy obelisk. Pewnie każde rondo było czemuś poświęcone, ale czasem naprawdę trudno było z czymkolwiek to skojarzyć.
Jak można jeździć po tak wąskich uliczkach?
Sankt Martin otoczone jest z trzech stron winnicami, a z czwartej potężnymi wzgórzami, których wysokość dochodzi do ponad 500 metrów. To regionalne centrum winiarstwa i widać to na każdym kroku. Zaraz po przekroczeniu granicy wioski wpadliśmy w plątaninę bardzo wąskich uliczek, które w większości były dwukierunkowe, jednak ich szerokość pozwalała na przejazd tylko jednego auta. W ogóle wioska przypomniała bardziej miasteczko w którym gęsto zabudowane domki tworzyły całe pierzeje, małe placyki i zaułki. Krążyliśmy po tych uliczkach, żeby gdzieś zaparkować ,ale wszędzie były znaki zakazu. Zresztą nie dziwię się, no bo jak tu zaparkować jak ulica ma jakieś 2 metry szerokości. W jednej z takich wąskich uliczek nagle wyrosło przed nami auto dostawcze. Nie było opcji, żeby jechać dalej, więc trzeba było na wstecznym przejechać kawałek, wjechać na podwórko i przepuścić furgonetkę. Nie mam pojęcia jak ci ludzie jeżdżą na co dzień w tej miejscowości, tym bardziej, że prawie przy każdym domu było podwórko z zaparkowanym autem, lub garaż. W końcu znaleźliśmy szerszą uliczkę przy której były miejsca parkingowe, jednak z ograniczonym do dwóch godzin czasu parkowania. Może nie wszyscy to wiedzą, ale w Niemczech ograniczony czas postoju do godziny lub paru godzin jest bardzo powszechny. Aby było wiadomo jak długo stoi auto w danym miejscu trzeba kupić w kiosku, lub markecie specjalną plastikową tarczę, na której ustawia się godzinę zaparkowania i kładzie za przednią szybę. Widziałem już tarcze w różnych kolorach, także różowym, ale oficjalnym, dozwolonym kolorem jest wyłącznie niebieski.
Deftige Pfälzer Küche czyli pożywna kuchnia palatyńska
Ustawiliśmy tarczę i pobiegliśmy na obiad. W założeniu miało to być coś tutejszego czyli zero steków, sznycli, czy polędwiczek. Trafiliśmy do Starego Ratusza (Altes Rathaus). Nazwa nieco szumna, a tak naprawdę lokal znajdował się w małym, piętrowym domku. Pod nóż poszedł Bratwurst (kiełbasa, którą można zjeść w każdym miejscu w Niemczech, ale wierzę, że ta była od miejscowego rzeźnika, w każdym razie była pyszna). Następnie równie pyszne Leberknödel – małe kulki w których wyraźnie czuć było wątróbkę, w smaku przypominało kaszankę. Do tego Saumagen czyli mięso z podrobami oraz ziemniakami w formie krążków, smażone na patelni i jeszcze Fleeschknepp czyli pulpeciki z trzech rodzajów mięsa, posypane skórką cytrynową i świeżo tartym chrzanem, zatopione w w chrzanowej piance. Całość z pysznymi małymi, smażonymi ziemniaczkami i oczywiście białym, miejscowym winem. Niestety Michał, jako kierowca, zamiast zwykłego wina musiał wypić Schorle czyli mieszankę wina z wodą gazowaną. Bałem się zawsze brać w restauracjach miejscowe specjalności czyli tzw. Pfälzerteller (Palatyński Talerz), bo przerażały mnie te tłuste podroby i to, że nigdy do końca nie wiem jaką część świnki jem akurat. Po obiedzie w Sankt Martin stwierdzam jednak, że strach ma wielkie oczy i te rzeczy są naprawdę smaczne. Po obiedzie trzeba było zgubić trochę kalorii, więc pobuszowaliśmy po zaułkach “Marcina”. W prawie wszystkich lokalach i niektórych podwórkach były małe knajpki i winiarnie z miejscowym trunkiem. Nic tylko spacerować i degustować. Widać, że cała miejscowość żyje z produkcji wina. W niektórych podwórkach piętrzyły się puste butelki, lub kartony z gotowym winem. W “Marcinie” było też sporo małych pensjonatów. Można w nich spędzić wakacje, które na pewno nie będą bezalkoholowe. ?
Droga trupich czaszek i Morze Kamieni
Wdrapaliśmy się jeszcze na wzgórze na którym stał miejscowy kościółek. Widać było stamtąd jak na dłoni całe alkoholowe miasteczko i otaczające winnice. Musieliśmy się śpieszyć, bo czekał na nas jeszcze las i Felsenmeer (dosłownie Morze Głazów), a wieczór zbliżał się wielkimi krokami. Do lasu prowadzi z Sankt Martin Totenkopfweg, czyli droga o wdzięcznej nazwie Trupich Czaszek. Wbrew nazwie jest piękna, chociaż wijąc się pomiędzy górami potrafi przyśpieszyć tętno, zwłaszcza kiedy jedzie się pasem przy barierce za którą jest kilkunastometrowy spadek. Po kilku kilometrach jazdy zaparkowaliśmy na leśnym parkingu i poszliśmy dróżką wgłąb lasu. Widoki były niesamowite. Wszędzie dookoła szczyty porośnięte gęstym lasem. Wzdłuż drogi były całe połacie jagód i obiecaliśmy sobie, że wrócimy latem na zbiory. Gdy już byliśmy dość daleko od parkingu uderzyła mnie kompletna cisza. Człowiek jednak odzwyczaja się od ciszy mieszkając w mieście, a w Ludwigshafen szczególnie. Pomyślałem sobie wtedy , że pewnie w promieniu jednego kilometra nie ma tutaj żywej duszy. I w tym samym momencie zza zakrętu wyłonił się biegacz. W środku lasu! Pozdrowił nas i pobiegł dalej. Pozdrawianie obcych ludzi np. w lesie, lub na ulicy w Pfalz (Palatynacie) nie jest niczym niezwykłym, ale wciąż jakoś nie mogę się do tego przyzwyczaić. Niestety nie znaleźliśmy Felsenmeer, czyli ogromnego skupiska głazów, które przypomina wykuty w kamieniu strumień. Mimo to idąc lasem wszędzie dookoła były wielkie kamienie które,miałem wrażenie, zaraz sturlają się w dół, po zboczu. Aż trudno uwierzyć, że 40 km od wielkiego, chemicznego molocha są tak ciche i spokojne miejsca, gdzie ma się wrażenie, że potężny, stary las skrywa jeszcze wiele tajemnic.
D.