Z reguły staramy się unikać fastfoodów, ale gdy jest specjalna okazja, to ją wykorzystujemy i idziemy na żarełko do Maka. W sumie urodziny miałem wcześniej, ale że to wycieczka urodzinowa… 🙂 No więc z Filharmonii udaliśmy się spacerkiem w kierunku centrum, po drodze mijając przepiękny ratusz, którym nie mam zamiaru was zanudzać (poniżej tylko fotka) i budynek poczty.
To takie ciekawsze punkty. Jak już wiecie, pogoda nie specjalnie nam dopisała, więc i zwiedzanie miasta skróciliśmy do koniecznego minimum. Po przecudownym jedzonku składającym się chyba z miliona kalorii, udaliśmy się w kierunku kolejnej niespodzianki, która znajdowała się we wcześniej wymienionym Hafen City.
Miniatur Wunderland
Widziałem już kilka miniatur miast, pociągów itp., ale nigdy na taką skalę. Dwa poziomy, blisko 1500 metrów kwadratowych wystawy, 15,5 kilometrów torów i około 130 tysięcy drzewek. Jest to największa na świecie plansza miniatur. Na początku pomyślałem sobie, że to raczej dla dzieci, ale gdy zobaczyłem fragmenty Stanów Zjednoczonych i Hamburga, zmieniłem zdanie. Byłem pod ogromnym wrażeniem pracy jaką włożono w dopracowanie szczegółów. Nawet pory dnia się zmieniały co jakiś czas. Raz był dzień i można było się wszystkiemu dokładniej przyjrzeć, a raz noc i nagle pojawiały się efekty świetlne. Było nawet U.F.O. nadlatujące z nieba nad ulicę. Można było zaglądać do mieszkań, w których odwzorowane były scenki z życia codziennego. Była na przykład parka uprawiająca seks na sofie, albo mnisi podglądający ponętną blondynkę przy samochodzie. Można było na przykład zajrzeć do środka Elbfilharmonie i zobaczyć koncert. Co kawałek, przy barierce zamontowane były przyciski, po których naciśnięciu uruchamiane były dodatkowe efekty. Jednym z nich był na przykład guziczek przy fabryce czekolady Lindt. Uruchamiał on linię produkcyjną, z końca której wylatywały prawdziwe czekoladki i można było je oszamać. Niestety nam nie było dane jej skosztować, bo dorwały się do niej jakieś dzieciaki i nie chciały odejść. Skandal! Dorośli też lubią czekoladki! Nie ukrywam, że było mi niezmiernie przykro.
W ogóle, to zapomniałem wspomnieć, że plansza jest podzielona na: Amerykę, Skandynawię, Harz, Hamburg, Knuffingen, Szwajcarię, Austrię i Alpy, Włochy oraz najciekawsze, Knuffingen Airport. Tak, lotnisko to było coś! Był parking, hala przylotów, terminale, tablice przylotów i odlotów, pokazujące informacje w czasie rzeczywistym, no i oczywiście pas startowy, na którym co chwila startowały i lądowały samoloty! To było chyba najlepsze. Dawida to nawet nie dało się od tego odciągnąć. To jest zdecydowanie coś, co trzeba koniecznie zobaczyć będąc w Hamburgu.
Hotel
W Miniatur Wunderland zeszło nam się jakieś dwie godziny, może troszkę mniej. Zaraz potem pojechaliśmy metrem do hotelu się zameldować i odpocząć chwilkę by mieć siły na dzielnicę czerwonych latarni. Oczywiście nie wyobrażajcie sobie nie wiadomo czego. My grzeczni jesteśmy. Chcieliśmy tylko zobaczyć. Powracając do tematu zameldowania, sam pracuję w hotelu i wiem co nieco o jego funkcjonowaniu, o tym co można recepcjoniście, a czego nie. Na pewno nie wolno mu kopiować dowodu osobistego. Może tylko poprosić o okazanie w celu potwierdzenia danych, ale nie wolno mu go kopiować! Zakodować! Po to są karty meldunkowe, które podpisujemy, żeby nasz dowód nie poniewierał się w różnych zakątkach świata.
W naszym przypadku pani z recepcji wzięła dowód i włożyła do kopiarki, a ja jej grzecznie zwróciłem uwagę, że tego robić nie może i że sobie tego nie życzę, na co ona, że nie wie o takich przepisach, a szefowa od niej tego wymaga, gdy przyjeżdżają goście z zagranicy (co w naszym przypadku jest kompletną bzdurą, bo adres zamieszkania mamy niemiecki) , więc mimo braku mojej zgody, zatrzasnęła klapę, zrobiła kopię i wsadziła szybko do teczki. Było to bardzo nieprofesjonalne i bardzo niefajne potraktowanie gości. Hotel sam w sobie był malutki (tylko 24 pokoje z tego co pamiętam), bardzo czysty i ładny. Widać było, że świeżo po remoncie. Pokój był dość spory, łazienka też. Jedyne co było moim zdanie złe, to brak brodzika, a zamiast niego piętnastocentymetrowe szkło poprowadzone przez sam środek łazienki, by woda nie zalewała całej podłogi. Osoba nieprzyzwyczajona może sobie wybyć zęby potykając się o nie. Poza tym hotel był super.
Hamburg – dzielnica St. Pauli
Na dzielnicę St. Pauli wybraliśmy się metrem, po drodze mijając Elbfilharmonie, którą koniecznie chcieliśmy zobaczyć nocą, i tu uwaga, kolejne rozczarowanie. Myśleliśmy, że będzie jakoś spektakularnie oświetlona, a tu dupa. Wygląda jak zwykły blok mieszkalny. Następnie mijaliśmy przystań. Piękny budynek, oczywiście również nieoświetlony w nocy. Tak. W Hamburgu chyba całą energię przeznaczają na oświetlenie Reeperbahn, a nie zabytków, czy innych atrakcji turystycznych.
Reeperbahn to chyba najbardziej znana ulica w Niemczech, znajdująca się w dzielnicy czerwonych latarni St. Pauli. To tam można doświadczyć wszystkiego, czego tylko zapragniecie (chodzi oczywiście o sferę erotyki). Są tam domy publiczne, w których znajdziecie osoby wszystkich płci oraz orientacji, kasyna, do których zapraszają podejrzane typy, komisariat policji ( Dawidwache, który tak często pojawiał się w filmach i serialach, że został okrzyknięty najsłynniejszym komisariatem w Niemczech), bary, puby, kluby i restauracje. Swój bar ma tam nawet słynna niemiecka Drag Queen, Olivia Jones. To tam znajduje się najstarsza włoska restauracja w Niemczech. Poszliśmy tam nawet na pizzę, ale okazało się, że tego właśnie włoskiego specjału tam nie było, więc poszukaliśmy innej, a po drodze zaczepiały nas co kawałek panie do towarzystwa. Jedna była tak natrętna, że zachodziła mi drogę i nie chciała przepuścić. Chyba mieli konkurs na utarg dzienny (tudzież nocny). 😛 I tak tam się spaceruje. Jak nie pani, to pan zaczepia i nagabuje. Jakoś w końcu udało nam się dotrzeć do Pizzerii Piceno. Całkiem dobra pizza, no i obsługa bardzo sympatyczna.
Zobaczyliśmy jeszcze Plac Beatlesów (grupa mieszkała i koncertowała w knajpkach Reeperbahn przez 9 miesięcy) i pojechaliśmy w kierunku hotelu, by tam w okolicy napić się piwa. Trafiliśmy na bar prowadzony przez dwóch Polaków. Nie obraźcie się chłopaki, ale niezłą macie spelunkę. No i to towarzystwo… Było dość dziwnie… Wypiliśmy więc po dwa piwka i poszliśmy spać.
Nazajutrz obudziliśmy się o 6 i udaliśmy na śniadanie. Znowu miłe zaskoczenie. Bufet był bardzo starannie przygotowany, jadalnia przystrojona malowanymi obrazami, podobnie jak cały hotel. Głównie były to portrety muzyków. Staraliśmy się ogarnąć w miarę szybko, bo w planie był targ rybny (Fischmarkt), a jak wiadomo, na takie targi nie ma po co iść po 8, bo zwyczajnie nie ma już po co. Fischmarkt oczywiście zaplanował Dawid. Wymyślił sobie, że koniecznie musi to zobaczyć na własne oczy i zjeść na nim słynną bułkę ze śledziem czy inną rybą. Po dotarciu na miejsce okazało się, że targ w ten dzień jest zamknięty i zmarnowaliśmy 2 godziny na tą całą „atrakcję” (tak to jest jak się wybierają gdzieś fajtłapy). Po śledziku już nie było wiele czasu na zwiedzanie, bo nasz pociąg odjeżdżał o 10, więc poszliśmy tylko jeszcze na kawę i ciasto do kawiarni na dworcu „no name”.
M.