Bikini
Trzeciego dnia w Berlinie wcale nie zwolniliśmy tempa, a nawet jeszcze bardziej je podkręciliśmy ( o poprzednim dniu przeczytasz TUTAJ). Po szybkim śniadaniu wsiedliśmy w auto i pojechaliśmy w pobliże Breitscheidplatz, czyli centralnego punktu zachodniego Berlina. Nie był to dobry pomysł, bo akurat tego dnia odbywały się tutaj lekkoatletyczne mistrzostwa Europy. W związku z tym wszystkie ulice dookoła były pozamykane i zanim znaleźliśmy miejsce do zaparkowania minęło sporo czasu. Naszym celem był budynek o wdzięcznej nazwie “Bikini”. Niedawno został wyremontowany i dziś mieści się tam dom towarowy. Nie ma tutaj jednak żadnych sieciówek. Sklepy są małe i mieszczą butiki mniej znanych projektantów (a przynajmniej my ich nie kojarzyliśmy). Tak więc kto posiada grubszy portfel i woli bardziej oryginalne ubrania to jest miejsce zdecydowanie dla niego. We wnętrzu dominuje drewno. Światło jest nieco bardziej stonowane i w niczym nie przypomina to typowych molochów galerii handlowych. Największą atrakcją są ogromne okna, które wychodzą wprost na wybiegi zwierząt w pobliskim zoo. Tak więc zmęczeni zakupami możemy usiąść na poduchach tuż przy szybie i chociaż na chwilę zapomnieć ile wydaliśmy w pobliskim, designerskim butiku. Na dachu budunku jest też zielony taras, z którego widok na zwierzęta (głównie małpy) jest jeszcze lepszy.
Klonowy pączek i aria po maślance
Z centrum pojechaliśmy znów na Kreuzberg w okolice mostu Admirała, gdzie pierwszego dnia piliśmy piwko na krawężniku. Przywiodło nas tutaj Brammibal’s Donuts – pączkarnia, ale nie byle jaka. Nigdzie indziej nie ma chyba takiego wyboru smaków nadzienia: cynamonowe, pistacjowe z wodą różaną, orzech laskowy ze słonym karmelem, wiśniowe z amaretto, czy klonowe z wędzonym kokosem. Nasz wybór padł na pączka z hibiskusem i kokosem. I wiecie co? Były pyszne, ale miały zdecydowanie za mało nadzienia. Jednak polskie pączki są robione bardziej na bogato. Do tego hipsterskie wegańskie cappucino. Urocze miejsce tuż nad kanałem, w typowej kreuzberskiej kamienicy kojarzy mi się z niedzielnym przedpołudniem i wycieczką do kawiarni przed obiadem.
Kiedy wyszliśmy z kawiarni po raz kolejny okazało się, że Berlin to miasto inne niż wszystkie. Na ulicy szedł gościu bez koszulki i śpiewał niskim, donośnym barytonem jakąś arię operową, popijając maślankę. ? I kto mi powie, że Berlin jest nudny?
Kwiaty w kaloszu
Myślałem, że już nic mnie zdziwi, ale zaraz okazało się, że się pomyliłem. Naszym kolejnym punktem napiętego programu, zaczerpniętego z “ Meriana” była tak zwana “kreatywna wioska”. Nie da się opisać tego miejsca w kilku zdaniach. Początkowo był tutaj port drzewny. Później przez wiele lat funkcjonował tutaj legendarny Club 25. Później chciał to miejsce przejąć deweloper, ale cudem udało się tego uniknąć i w 2017 roku powstała mekka dla artystów i innych różnych freaków, którą żartobliwie nazywa się miejscem dla podstrarzałych ,byłych bywalców klubów i dyskotek, którzy pomimo wieku nadal chcą się bawić. Dziś to miejsce pełni kilka różnych funkcji i stało się niezwykle popularne wśród Berlińczyków w różnym wieku. Naczelne motto wioski to ekologia, dlatego wykorzystuje się tutaj wszystko, co pozornie powinno już dawno wylądować na śmietniku np. stary kalosz pełni rolę wdzięcznej doniczki na kwiaty. W wiosce znajduje się hostel ( wbrew pozorom nie jest super tani), warsztaty dla artystów, sklepik, sala wystawowa, kawiarnia, kilka barów, dyskoteka, a nawet żłobek. Byliśmy tam około południa, więc większość miejsc była jeszcze zamknięta, ale dzięki temu mogliśmy pobuszować bez tłumów. Każdy skrawek ścian pokrywają wspaniałe murale. Widać też, że całość wciąż się rozbudowuje pączkując we wszystkich kierunkach różnymi dobudówkami.
Najmniejsza dyskoteka świata
Najwięcej ubawu sprawiła nam mała disco-budka. Początkowo nie mieliśmy pojęcia co to jest. No bo stoi sobie takie coś wielkości budki telefonicznej. Na bocznej ścianie jest otwór na monety i mały ekran dotykowy, z listą piosenek. Wybraliśmy oczywiście Britney Spears, którą jeszcze tego samego dnia mieliśmy zobaczyć na żywo. Wrzucamy monetę, odblokowują się drzwi i wchodzimy do środka. A tu muza na cały regulator, kula dyskotekowa i mały panel z guzikami, za pomocą których można było włączać różne efekty świetlne,a nawet puszczać dym. Jednym słowem dwuosobowa impreza na całego na jednym metrze kwadratowym. W środku jest też mała kamerka, więc można kupić krótki filmik z “imprezy” na pamiatkę. Wioskę łatwo przeoczyć idąc od strony ulicy dlatego podajemy Wam tutaj dokładny adres (wejście przez bramę): Holzmarktstrasse 25
Myślę, że wkrótce to miejsce stanie się punktem obowiązkowym dla każdego turysty, odwiedzającego Berlin.
Hala targowa numer dziewięć
Po imprezie pojechaliśmy jeszcze na Kreuzberg do hali targowej, żeby coś zjeść. Hala „Markthalle IX” jest jedną z najstarszych w mieście i nazywana jest królową wszystkich hal targowych w mieście. Można tu znaleźć wszystko: od ostryg, suszonych gruszek po sery z czarną jak smoła pleśnią. Można tutaj nie tylko zrobić zwykłe zakupy, lub zjeść coś przy różnych stoiskach. W hali odbywają się też kursy gotowania, wystawy oraz cykliczne imprezy: żydowski market śniadaniowy, degustacje czekolady i warsztaty kulinarne „Slow Tofu”. My trafiliśmy na jakiś słabszy dzień, bo w hali za dużo się nie działo, a część stoisk była zamknięta. Może to dlatego, że był poniedziałek. Nie znaleźliśmy niczego ciekawego do zjedzenia więc spróbowaliśmy jeszcze raz szczęścia u Mustafy.
Uważaj na osy jak jesz kebap
Tym razem kolejka do budki z kebapem była krótsza niż dzień wcześniej i czekaliśmy “ tylko” jakieś 30 minut. Tego lata nie tylko w Berlinie , ale wszędzie była plaga os. No i oczywiście przyczepiła się do mnie taka jak już zdobyłem w końcu upragniony kebap. Zamiast stać spokojnie tak się zacząłem odganiać, że w końcu użądliła mnie w rękę. Na szczęście kebap wciąż był przepyszny, chociaż Michał mówił, że ostatnio były lepsze bułki.
Niesforne włosy Britney
Wieczorem czekało nas to , po co w ogóle przyjechaliśmy do Berlina czyli koncert Britney Spears. Odbywał się w Mercedes Benz Arena- potężnej hali niedaleko stacji metra Warschauer Strasse. Pomimo ogromnej ilości ludzi wejście przebiegło bardzo szybko i sprawnie. W końcu „Ordnung muss sein”, nawet czasem i w szalonym Berlinie. ? Przyznam się szczerze, że średnio miałem ochotę na ten koncert, tym bardziej, że nie było żadną niespodzianką, że Britney nie zaśpiewa nawet jednej piosenki na żywo. Zamiast tego wykonywała mechanicznie wszystkie układy taneczne, nie zostawiając nic przypadkowi i co chwilę poprawiając sobie zsuwającą się z włosów gumkę. Brzmi to średnio, ale wiecie co? Nie mam pojęcia dlaczego, ale był to jeden z najlepszych koncertów ma jakim byłem w życiu, a wychodząc byłem wykończony od tańczenia. Może to kwestia super rockowych wersji jej piosenek, a może po prostu zadziałała magia Berlina?
To była ostatnia część Naszego Berlina, ale na pewno nie ostatni wyjazd do Berlina, bo zostało jeszcze mnóstwo rzeczy do odkrycia. CDN…
D.