Nie da się ukryć, że tegoroczna Eurowizja była nieco inna od poprzednich. Zwłaszcza po jej zakończeniu rozgorzały gorące dyskusje i afery, które trwały bardzo długo. Ten post nie będzie jednak dotyczył kontrowersyjnych tematów. Zamiast tego pokażę Wam jak wyglądała Eurowizja z punktu widzenia przeciętnego fana, który był i widział wszystko na miejscu. No może z tym „wszystko” to przesada, bo nie udało nam się zdobyć biletów na wielki, sobotni finał.
Uczestniczyliśmy jednak w próbie do drugiego półfinału. Był on szczególnie ważny z polskiego punktu widzenia, ponieważ to właśnie w nim występował nasz reprezentant Krystian Ochman, walczący o wejście do finału. Taka próba, z zasady niczym nie różni się od prawdziwego występu, ponieważ show na żywo jest od początku do końca wyreżyserowany i nie ma tam miejsca na jakąkolwiek spontaniczność, poza wpadkami. A jeśli jeszcze o tym nie wiedzieliście to poczytajcie sobie nasz post o próbie do finału z Eurowizji w Lizbonie.
Bo liczy się refleks
Zacznijmy jednak od początku czyli od kupna biletów. W tym roku sprzedaż biletów zaczęła się wyjątkowo późno. Normalnie odbywa się już grudniu poprzedniego roku, lub najpóźniej w styczniu. W tym roku bardzo długo nie było żadnych informacji na ten temat. Pierwsza transza wejściówek pojawiła się dopiero na początku marca. Jest to bardzo ważny fakt, bo nie można sobie ot tak spontanicznie zdecydować o decyzji kupna biletu. Ich internetowa sprzedaż trwa raptem kilkadziesiąt sekund, po czym na ekranie pojawia się komunikat, że biletów już nie ma. Dlatego informacje o biletach należy śledzić na bieżąco i pilnować odpowiedniej daty.
W dniu uruchomienia pierwszej transzy (ogółem są dwie, w odstępstwie paru tygodni) przezornie uszykowałem sobie wszystko w komputerze na długo przed podaną godziną rozpoczęcia sprzedaży. Celowałem w próbę do finału. Niestety okazało się, że bilety rozpłynęły się w mgnieniu oka. Szybko kliknąłem więc (prawie na oślep;)) w próbę do drugiego półfinału i na szczęście te bilety udało mi się kupić. Kosztowały 100 euro i było to nic w porównaniu do najdroższych biletów pod sceną w trakcie finału. Te kosztowały 1100 euro.
Niezapomniane Alpy
Prób do występów na żywo jest kilka rodzajów. Nasze bilety były na tzw. Family Show czyli na godzinę 15 popołudniu. Po tej próbie odbywa się jeszcze jedna próba o godzinie 18-stej i w końcu o godzinie 21 odbywa się właściwy półfinał, lub finał, transmitowany na żywo. I tak przez trzy dni, czyli wtorek, czwartek i w końcu sobotę. Tak więc ten występ , który oglądacie w telewizji jest co najmniej ósmym występem każdego artysty na wielkiej scenie.
Tak wczesna godzina spowodowała, że musieliśmy wyjechać autem z naszego Ludwigshafen w Niemczech w środku nocy. To znaczy moglibyśmy wyjechać nad ranem. Nigdy jednak nie wie się jak długo w rzeczywistości potrwa podróż i co, niespodziewanego, może pojawić się po drodze. Dlatego przezornie wyruszyliśmy dużo wcześniej. Droga minęła nie dość że bezproblemowo, to w dodatku odcinkami była spektakularna, bo prowadziła przez sam środek Alp, w tym jednym z najdłuższych tuneli Europy, Świętego Bernarda. Pochodzący z 1967 roku gigant liczy grubo ponad sześć kilometrów. Przejazd nim jest płatny i kosztuje 31 euro.
Na miejscu byliśmy już około 11-tej rano. Zaparkowaliśmy w ogromnym kompleksie parkingów na południu miasta w dzielnicy Lingotto. Obsługuje nie tylko pobliskie centrum handlowe, ale również kompleks sportowy, który powstał w związku z olimpiadą zimową w Turynie w 2006 roku. To właśnie na ich terenie znajduje się hala Pala Alpitour, która gościła festiwal Eurowizji w 2022 roku.
Trudne początki z Turynem
W 2018 roku byliśmy na Eurowizji w Lizbonie i naturalnym jest, że będziemy porównywać obie te imprezy. Na początek sama hala. Wydaje mi się, że w Lizbonie hala widowiskowa była nieco mniejsza, ale z zewnątrz zdecydowanie ta w Lizbonie jest ładniejsza. Również teren wokół był zdecydowanie atrakcyjniejszy był w Lizbonie. Był to obszar wystawy Expo, położony nad brzegiem Tagu. W Turynie okolica Alpitour nie jest zbyt piękna. Idąc z parkingu w Lingotto najpierw przechodzi się kładką nad torami kolejowymi. Dalej mija się dawny dworzec tramwajowy, który obsługiwał pobliskie obiekty sportowe podczas zimowych igrzysk.
Niestety jak to często bywa z olimpijskimi budynkami i dzielnicami, po zakończeniu imprezy, często są problemy z ich utrzymaniem oraz optymalnym wykorzystaniem (patrz dzielnica olimpijska w Atenach). Nie inaczej jest w Turynie. Niegdyś reprezentacyjne tereny , teraz przedstawiają obraz nędzy i rozpaczy. Dawny dworzec tramwajowy, a w wcześniej teren ogromnej hurtowni spożywczej, jest nieczynny. Dookoła jest mnóstwo zaniedbanych, przemysłowych budynków. Tak więc pierwsza styczność z festiwalem Eurowizji wypadła bezsprzecznie na korzyść Lizbony.
Mamma woła już obiad!
Ponieważ przyjechaliśmy zgodnie z planem, jaki pokazywała nam nawigacja, mieliśmy jeszcze sporo czasu do rozpoczęcia imprezy. Dlatego postanowiliśmy jeszcze coś zjeść. Wokół hali nie ma zbyt wielu barów i restauracji. Nie jest to turystyczna okolica. Udało nam się jednak znaleźć super miejscówkę, oddaloną od Pala Alpitour o 10 minut na pieszo. Restauracja okazała się bardzo trafnym wyborem. Widać było że jadają w niej nie tylko mieszkańcy Turynu, ale nawet wyłącznie najbliższej okolicy. Porcje były gigantyczne i wszystko było przepyszne. Do tego przemiły kelner, który nie miał pojęcia, że tego dnia odbywają się już próby do Eurowizji.
Kiedy usłyszał od nas, że idziemy zaraz na koncert zrobił wielkie oczy i pewnie pomyślał, że pomyliły nam się dni. W każdym razie gdybyście jakimś cudem byli w dzielnicy Lingotto i chcieli coś zjeść to z czystym sercem możemy polecić osterię La Cena Coi Fiocchi. Nie spodziewajcie się jakiejś nowoczesnej kuchni. Również wystrój zatrzymał się na etapie powiedzmy lat 70-tych ubiegłego wieku. Nadaje to jednak temu miejscu autentyczności i niezwykłej atmosfery. Czekając na posiłek rozmawiałem na zewnątrz restauracji przez telefon. Kiedy na stole pojawiło się jedzenie, kelner wyszedł na ulicę i zawołał do mnie głośno, że mam już kończyć, bo można już jeść. Coś jak mama wołająca z balkonu, że już obiad!
Posileni udaliśmy się do wejścia hali, które było dość zakamuflowane i w pierwszym momencie nie mogliśmy znaleźć drogi. Byliśmy przygotowani na dość długie stanie w kolejce. Pamiętaliśmy, że w Lizbonie zajęło nam to grubo ponad godzinę, a tu niespodzianka. Cały proces przejścia przez bramki i kontroli biletów, jeszcze przed wejściem na teren , na którym znajdował się hala, zajął nam raptem 15 minut. Być może było to spowodowane tym, że byliśmy dość późno, bo trochę się nam zeszło w restauracji. Być może ogólnie akurat na tej próbie było mnie osób niż w Lizbonie, bo zauważyliśmy potem, że na widowni wiele miejsc było pustych.
Nie było jednak potrzeby, żeby być tuż wcześnie w hali bo wszystkie bilety były na numerowane miejsca siedzące. Nie trzeba było się więc śpieszyć, aby zająć dobrą pozycję na widowni. Była to istotna różnica w porównaniu do Lizbony, bo tam mieliśmy miejsce stojące, zresztą całkiem niedaleko sceny. Dlatego szybkie dostanie się do wnętrza hali było na wagę złota. W tym roku organizator całkowicie zrezygnował z miejsc stojących, ze względu na pandemię. Miało to daleko idące konsekwencje, które wpłynęły na atmosferę całego show. Ludzie, mając wyłącznie miejsca siedzące, byli mniej skorzy do poruszania się i tańczenia, chociaż były oczywiście od tego wyjątki.
Nieruchawe słońce
Samego show nie będę Wam opisywał, bo całość możecie sobie obejrzeć TUTAJ. Imprezę w Lizbonie i Turynie dzielą cztery lata. Niby niewiele, ale technika rozwija się w coraz szybszym tempie i było to widoczne podczas imprezy. Największą różnica było naświetlenie, które w Turynie było dużo bardziej spektakularne. Ilość laserów i reflektorów przyprawiała o zawrót głowy. Największe możliwości całej tej maszynerii ujawniły podczas występu reprezentacji Czech, który wizualnie był chyba najbardziej spektakularnym ze wszystkich, jeśli chodzi o oświetlenie.
Drugą istotną różnicą było to, że po występie w Lizbonie, część reprezentacji zostawała przy stolikach w Green Roomie i obserwowała swoich rywali do końca próby. W Turynie wszyscy schodzili ze sceny, a Green Room był pusty podczas występów. Psuło to trochę ostateczny odbiór, przypominając ciągle, że jednak jest to tylko próba. Dopiero na koniec, to jest na ogłoszenie wyników, na kanapach usiedli pojedynczy statyści, którzy udawali reakcje, na ogłoszenie wymyślonych wyników dla poszczególnych krajów.
Co do sceny największym highlightem tegorocznego konkursu miało być ogromne ruchome słońce, które stanowiło centralna część sceny. Jego ruch miał być dostosowany do poszczególnych występów. Niestety tuż przed rozpoczęciem Eurowizji mechanizm sterujący uległ awarii. Udało się go szybko naprawić, ale nie było dostatecznej pewności, czy będzie działać. Dlatego zdecydowano, że słońce będzie wprawiane w ruch na krótko podczas interval act, czyli występach gości, w przerwach między poszczególnymi częściami show. Dzięki temu groźba ewentualnej powtórki awarii została zminimalizowana. W tym roku również, po kilku latach przerwy, pojawiła się na scenie woda. Na żywo, te mini fontanny, na pewno nie wyglądały tak spektakularnie, jak w telewizji, ale było to jakieś urozmaicenie.
To tyle na temat sceny. Jak zwykle najbardziej zabawną częścią koncertu jest ogłoszenie wyników. Wybierany jest hipotetyczny zwycięzca, który wkracza na scenę i odbiera gratulacje od prowadzących. Podobnie jak w Lizbonie, także i tym razem trójka prowadzących nie potrafiła zachować powagi i cała sala wybuchła razem z nimi śmiechem. Chociaż kto wie, może ten brak powagi na próbach jest również ściśle wyreżyserowany. Kto wie.
Krystian! Krystian!
Mieliśmy to szczęście, że akurat na naszym półfinale występował reprezentant Polski. I powiem Wam , zupełnie abstrahując od piosenki, że było szczególny moment dla nas podczas całego show. Atmosfera rywalizacji jednak udziela się bardzo, nawet jeśli wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że to tylko próba. Każdy jednak chce dopingować swojego reprezentanta i my nie byliśmy tutaj wyjątkiem. Zaopatrzeni w biało-czerwona flagę darliśmy się ile sił w gardle, tym bardziej, że na widowni prawie nie było innych Polaków. Zwróciliśmy tym uwagę pobliskiej widowni, a dwie dziewczyny kilka rzędów za nami, zrobiły nam nawet zdjęcie, podczas występu Krystiana, które potem wysłały nam mailem.
Mimo wszystko nasz aplauz był niczym w porównaniu reakcji Hiszpanów. Są oni już znani z tego, że zawsze najbardziej żywiołowo chyba ze wszystkich nacji, reagują na występy swoich uczestników. Tym razem mieli okazję zareagować na swoją piosenkę tylko podczas jej prezentacji na telebimie. Hiszpania, jako członek tzw. Wielkiej Piątki, nie musi uczestniczyć w półfinałach i automatycznie pojawia się od razu w finale. Towarzystwo obok nas bawiło się bardzo ochoczo i głośno właściwie podczas prawie wszystkich piosenek, ale podczas prezentacji Hiszpanii to już było istne szaleństwo. Nie wspominając już o tym , że całe towarzystwo było profesjonalnie przygotowane w postaci misternych malunków na twarzy i poprzylepianych cekinów. My ze swoją flagą wypadaliśmy nieco blado, ale obiecaliśmy sobie, że podczas następnej Eurowizji przygotujemy się do niej bardziej profesjonalnie.
Kiedy wracaliśmy pieszo z hali na parking, wciąż mieliśmy na sobie flagi i co jakiś czas mijały nas trąbiące samochody. O ile cały show można uznać za bardzo udany (zresztą zobaczenie na żywo tak wielkiej, telewizyjnej produkcji zawsze jest wielkim przeżyciem, niezależnie od poziomu repertuaru), to próba obejrzenia wielkiego, sobotniego finału dwa dni później, na telebimie, w eurowizyjnej strefie na terenie Parco del Valentino była kompletną klapą.
Eurowizja w telefonie i beznadziejna pizza.
Okazało się, że teren całego parku został ogrodzony i można się tam było dostać przez kontrolowane , dwie duże bramy. Po osiągnięciu limitu ludzi, na wiele godzin przed rozpoczęciem finału, bramy zamknięto, a tłumy zawiedzionych ludzi dookoła pozostawiono samym sobie. Przed wejściami do parku było jeszcze wystarczająco dużo miejsca, aby zainstalować i tam telebimy. Skończyło się na tym, że wielu ludzi po prostu usiadło na trawie wszędzie dookoła i oglądało finał w telefonach, lub na laptopach. Rozważaliśmy nawet, żeby zakupić dodatkowy pakiet internetu i zrobić tak samo. Zdecydowaliśmy się jednak, żeby wrócić do domu w Novarze i obejrzeć finał w telewizji. No cóż… To nie był nasz szczęśliwy dzień. Zaczęło się od szukania miejsca parkingowego, które trwało całą wieczność. Niestety musieliśmy z Novary dotrzeć autem do Turynu, bo połączenie pociągiem było dość kiepskie, zwłaszcza po zakończeniu finału, późnym wieczorem.
Zamiast zaparkować tam gdzie parkowaliśmy wcześniej, w Lingotto i dalej dojechać metrem, zdecydowaliśmy się wjechać do ścisłego centrum i tam szukać miejsca. Można się było tego spodziewać, że w dzień finału w centrum miasta będzie jeden wielkie chaos i tak tez było. Po półtoragodzinnym jeżdżeniu w kółko w końcu znaleźliśmy miejsce. Było jeszcze trochę czasu do wieczornego, więc koncertu poszliśmy coś zjeść. Okazało się to błędem, bo gdybyśmy od razu udali się do parku, mielibyśmy szanse wejść. A tak poszliśmy do restauracji na najgorszą pizzę, jaką jadłem we Włoszech, a może i całym życiu. Było na niej tyle składników i sosu, że ciasto całkowicie rozmiękło. Potem smutni wróciliśmy do domu, bo nawet nie było możliwości, żeby obejrzeć finał, gdzieś w barze. Tak, jak gdyby miasto nie za bardzo było zainteresowane Eurowizją.
Mimo wszystkom zobaczenie próby na żywo wynagradza mi te wszystko niedogodności i patrząc z perspektywy czasu nie żałują tego tego wyjazdu. Oczywiście Eurowizja w Lizbonie była właściwie pod każdym względem lepsza, ale na pewno nie zraziliśmy się do tej imprezy i już myślimy o następnych edycjach. Wam też bardzo bardzo polecam zobaczenie tego show na żywo, bo jest to niezapomniane przeżycie. Nawet jeśli nie jesteście fanami takiej muzyki.
Kiedy wychodziliśmy z próby zaczepili nas dziennikarze z Eska Tv. Spytali czy nam się podobało. Odpowiedzieliśmy twierdząco.