Przyznaję, że Bruksela nigdy nie znajdowała się w naszych wyjazdowych planach. Ani bliższych, ani nawet dalszych. Co więcej, miałem niczym nieuzasadnione odczucie, że to miasto mało atrakcyjne turystycznie i brudne. Nie wiem skąd mi się to wzięło. Być może kiedyś coś oglądałem na temat Brukseli i tak jakoś zostało mi w głowie. W dodatku kiedy byliśmy w pobliskiej Antwerpii o której przeczytasz TUTAJ, recepcjonistka w naszym hotelu odradzała nam wypad do Brukseli mówiąc, że to szare i nieciekawe miasto.
Poprzyjazdowa depresja
Mając taki negatywny bagaż można się tylko miło rozczarować. Zresztą takie nastawienie jest o wiele lepsze jako pozycja startowa przed odkrywaniem nowego miejsca, bo kiedy nasze oczekiwania i nadzieje rosną, często później jesteśmy niezadowoleni ze stanu faktycznego. Najpopularniejszym przykładem jest tutaj Paryż i tzw. paryski syndrom, który mają ludzie przyjeżdżający do stolicy Francji. Mają oni cukierkowy obraz miasta, który nijak się ma do brudnych ulic, psich kup, czy tabunów głośnych turystów. I tak też było w moim przypadku. Nie miałem poprzyjazdowej depresji, ale też mój pierwszy kontakt z tym miastem nie był zbyt miły. Był marzec, padał śnieg i strasznie wiało, a w dodatku bolała mnie głowa i ciągle wydawało mi się, że dookoła jest za głośno. Na koniec stwierdziłem, że nie lubię tego miasta i męczy mnie. Dziś uwielbiam Paryż i za każdym razem cieszę się tak samo na każdy, chociażby najkrótszy wypad.
Pierwsze wrażenie: brzydko pachnie
Wróćmy jednak do Brukseli. Przed przyjazdem sprawdziliśmy w internecie na których ulicach blisko centrum można zaparkować za darmo. I tak trafiliśmy w pobliże katedry, tzn. jakieś pięć minut na pieszo od niej, na Rue de Ligne. Znajduje się tutaj Kolumna Kongresu. Ten 47 metrowy, inspirowany rzymską kolumną Trajana obelisk, upamiętnia stworzenie belgijskiej konstytucji w 1830 roku. Trudno to sobie wyobrazić, ale dopiero po 109 latach kolumna została po raz pierwszy w swej historii wyczyszczona, więc ciekawe jak się prezentowała po tylu latach.
Dziś wygląda całkiem nieźle, zresztą jak cały skwer wokół niej. Wystarczy jednak przejść z tego miejsca w dół, w kierunku katedry i już tak ładnie nie jest. Ściany budynków pokrywają grafitti wątpliwej urody, unosi się zapach uryny i widać pozostałości obozu bezdomnych. A przypominam, że jesteśmy kilkaset metrów od brukselskiej katedry. No, ale cóż. Nie był to dla mnie szok, zważywszy na to, z jakimi uprzedzeniami tutaj przyjechałem. Dotarliśmy w końcu do katedry i od tego miejsca było już tylko lepiej. Jak gdyby miasto starało się nam wynagrodzić te pierwsze, niezbyt fajne, wrażenia.
Symbol rasizmu nieopodal katedry
Zawsze tak mi się kojarzy, że katedra stoi w jakimś eksponowanym miejscu, najczęściej przy rynku, lub w jego pobliżu. Tak, wiem, w Poznaniu i we Wrocławiu jest inaczej, ale w innych miastach zachodniej Europy tak jest najczęściej. Oczywiście jeśli miasto w ogóle posiada rynek. W Brukseli jest również inaczej. Katedra stoi na skraju starego miasta, trochę dalej od głównej ulicy, a przed nią, zamiast placu, jest park. Wygląda trochę na niedokończoną, bo brakuje jej zwieńczenia wież, ale i tak, stojąc u jej stóp, wydaje się ogromna.
Idąc od katedry w kierunku pałacu królewskiego można natrafić na okazały pomnik Leopolda II, będącego symbolem kolonialnych ambicji Belgii. Za jego panowania w Kongo, będącym ówcześnie belgijską kolonią, zginęło kilka milionów ludzi wskutek niewolniczej pracy i mordów. Rok temu ruch walczący o prawa czarnoskórych Black lives Matter zdewastował jeden z jego pomników.
Drugie wrażenie: czekolada!
Rzut beretem od katedry znajduje się pasaż handlowy o szumnej nazwie Królewska Galeria Świetego Huberta. Ten protoplasta dzisiejszych galerii handlowych z 1847 roku, wraz z galerią w Sankt Petersburgu i Mediolanie, które zostały otwarte mniej więcej w tym samym czasie, został wzorem dla wielu innych, późniejszych budowli tego typu. Długi na 213 metrów pasaż pod szklanym dachem, mieści dzisiaj wiele luksusowych marek oraz, co najważniejsze, kilka cukierni, a właściwie „czekoladerni”, bo nastawione są one głównie na słynną belgijską czekoladę i wszystko, co można z niej zrobić. Już prawie skusiliśmy się na jeden z pralinowych zestawów, których sprzedaż funkcjonuje w myśl zasady „kup więcej, a zapłacisz mniej”. Stwierdziliśmy jednak, że pewnie trafią się jeszcze po drodze tego typu sklepy, z podobnymi promocjami, a jeśli nawet nie, to zawsze możemy tu wrócić. Była to bardzo decyzja, ale o tym później.
Kot na rowerze
Naprzeciwko wejścia do królewskiej galerii, którą zresztą otwierał sam król Belgii Leopold I, stoi niezwykła instalacja. To kolorowy kot na rowerze, jakby żywcem wyjęty z jakiejś kreskówki. Zabawna rzeźba z włókna szklanego kosztowała sto tysięcy euro. Powoli staje się jednym z obowiązkowych punktów na turystycznej mapie Brukseli.
Wkrótce okazało się, że sklepów z belgijskimi czekoladowymi słodkościami jest w Brukseli całe zatrzęsienie. Niektóre z nich przyjmują rozmiary mini supermarketów i kuszą niesamowitymi promocjami. Nie jestem pewien czy wszystkie mogą pochwalić się nienaganną jakością produktów. Czasem aż trudno było uwierzyć, żeby dobre czekoladki kosztowały tak mało. No ale może silna konkurencja dookoła wymusza obniżanie cen. Tak więc znów znaleźliśmy kolejny, jeszcze tańszy sklep, do którego mieliśmy wrócić w powrotnej drodze, żeby zrobić czekoladowe zakupy.
Wielki i piękny Plac
Rozkminiając które pralinki najlepiej kupić dotarliśmy w końcu do miejsca z którego Bruksela słynie najbardziej (no może oprócz sikającego chłopca) czyli rynku. Jeju, no takiego pięknego placu to jeszcze w życiu nie widziałem. Rynek w Antwerpii był przepiękny, ale ten brukselski to cudo. Każda kamieniczka aż kipi od ozdób i złotych dodatków. A nad wszystkim góruje wspaniały ratusz oraz królewski pałac po przeciwnej stronie, dawniej mieszczący również sąd i więzienie. Dziś w tym miejscu znajduje się muzeum miejskie i wystawa na której prezentowane są stroje siusiającego chłopca czyli Manneken pis. I pomyśleć, że w miejscu tych wspaniałości były kiedyś mokradła, a domy musiały stać na palach.
W dużo późniejszych czasach był tutaj z kolei… parking. Określano go najpiękniejszym parkingiem świata do momentu kiedy miejscowa gazeta wystosowała petycję, aby w końcu zamknąć go dla ruchu samochodowego. Początkowo burmistrz miasta nie chciał się na to zgodzić, ale w końcu uległ po trzech miesiącach protestów. A protestowano urządzając pikniki na środku placu. I tak 51 lat temu Wielki Plac, czyli Grand Place stał się placem z prawdziwego zdarzenia. Dziś odbywa się tutaj w tygodniu targ kwiatowy, w weekendy ptasi, a co dwa lata cały plac pokrywa dywan z kwiatów.
Oczywiście podobnie jak wszyscy dookoła nas fotografowaliśmy każdy centymetr tych wspaniałości, a potem i oczywiście siebie na ich tle. Na siedząco, stojąco, na tle ratusza, pałacu, kamieniczek z lewej, z prawej, z dorożką i bez, i tak dalej, i tak dalej. Kiedy już wyczerpaliśmy wszystkie koncepcje przyszedł czas na obiad. Znalezienie czegoś w pobliżu rynku, co nie kosztowałoby fortuny i nie było jednocześnie chińszczyzną, ani fast foodem okazało się niezbyt łatwym zadaniem. A kiedy już znaleźliśmy coś interesującego to albo okazywało się, że już nie istnieje, albo otwiera się dużo później niż koło południa. W końcu udało się.
Kelner myli się dwa razy. A może trzy?
Trafiliśmy do małej knajpki, gdzie można było też zjeść na zewnątrz. Jedzenie było poprawne. Nie jakiś tam festiwal kubków smakowych, ale najedliśmy się i w dodatku napiliśmy dobrego piwa. Przyszedł czas na zapłatę. Wiedziałem mniej więcej ile mamy zapłacić, bo dokładnie przestudiowaliśmy menu. Kiedy jednak dostałem rachunek wydał mi się dużo za wysoki. Poszedłem więc do kelnera i okazało się że doliczył nam piwo kogoś, kto siedział obok. Kelner przeprosił, wręczył mi ileś tam pieniędzy no i wyszliśmy.
Po paru metrach spojrzałem w rękę i okazało się, że wciąż jest tam za mało pieniędzy. No więc znów wracam do kelnera, który tym razem już totalnie się zestresował, a w akcję podliczania rachunku zaangażowała się nawet sama właścicielka. Ponownie dostałem ileś tam pieniędzy. W sumie do dziś nie wiem czy ostateczna kwota się zgadzała, bo wciąż nie mogliśmy dojść do ładu z tym rachunkiem. Ostatecznie, nawet jeśli coś się nie zgadzało jeszcze, to daliśmy już sobie spokój. Tak więc rada dla Was: zawsze sprawdzajcie poprawność rachunku, bo nawet jeśli nie jest to próba oszukania Was, ktoś zwyczajnie mógł się pomylić. I to nawet dwa razy z rzędu.
Tak więc nie dopadł nas paryski syndrom i Bruksela okazało się dużo fajniejsza w rzeczywistości niż w naszych pierwotnych wyobrażeniach. Oczywiście jak każde miasto ma swoje jasne i ciemne strony i według mnie nie pobiła pobliskiej Antwerpii, ale warto dać jej szansę.
A w części drugiej: dawna hala targowa zamieniona na fikuśny bar, tłumy przy sikającym chłopcu i likwidacja sklepu z pralinami.
Bardzo ładny opis doświadczeń w centrum Brukseli.
Tak dla ścisłości – „W parku przed katedrą stoi pomnik kontrowersyjnego króla Leopolda II, …”.
Otóż nie. Jak widać także na zdjęciu, znajduje się tam popiersie króla Baldwina (Baudoin / Boudewijn), który był królem Belgów w XX wieku.
Leopold II ma dwa popiersia w innych częściach miasta, a także dwa pomniki. Najbardziej znany jest ten na koniu, tuż przy pałacu królewskim. I faktycznie w 2020 roku były one zabarwione oraz miały napisy związane z przeszłością kolonialną.
„Znalezienie czegoś w pobliżu rynku, co nie kosztowałoby fortuny i nie było jednocześnie chińszczyzną, ani fast foodem” – jest wystarczający wybór, więc szkoda, że nie trafił się wam odpowiedni lokal tego dnia.
Ciekawy opis.
Dla ścisłości – przed katedrą znajduje się popiersie króla Baldwina (Baudoin/Boudewijn), co widać na zdjęciu.
Leopold II jest obecny w 4 innych miejscach w Brukseli, z których najbardziej znany jest pomnik na koniu w pobliżu pałacu królewskiego. I faktycznie w 2020 był on nieźle oblany farbą.
A „Znalezienie czegoś w pobliżu rynku, co nie kosztowałoby fortuny i nie było jednocześnie chińszczyzną, ani fast foodem okazało się niezbyt łatwym zadaniem” to chyba wam się trafił dobry okres, bo jest w czym wybierać w okolicy.
Już poprawione.:)