Tym razem zabieram was do Szwajcarii. Oczami wyobraźni widzicie już pewnie ośnieżone szczyty, wyciągi narciarskie, albo bardziej letnie obrazki, czyli alpejskie polany z pasącymi się krowami. No cóż… Gandria odbiega od obu tych obrazków znacząco. Owszem, góry tutaj znajdziecie, ale na tym podobieństwa się kończą. Miasteczko Gandria w południowej Szwajcarii bardziej przypomina Włochy, ale w sumie nie ma się czemu dziwić, bo do włoskiej granicy są stąd zaledwie dwa kilometry. Tak więc zamiast górskiej roślinności mamy palmy, a zamiast polan z krowami, plażę. No może nie w samej Gandrii, ale w pobliskim Lugano już tak. Prawie jak na Lazurowym Wybrzeżu. Prawie robi jednak w tym przypadku dużą różnicę, bo Gandria ani luksusowa, ani turystyczna nie jest.
Do miasteczka przyjechaliśmy w południe. Zaparkowaliśmy przy głównej drodze, która właściwie jest jedyną ulicą w Gandrii. Na inne zwyczajnie nie ma miejsca. Kiedy wyszliśmy z auta przed naszymi oczami ukazał się niespodziewanie wspaniały widok. Coś jak porośnięte gęstym lasem wyspy, wyłaniające się z oceanu, gdzieś w Azji. Oczywiście nie był to ocean, a jezioro Lugano, a wyspami wydawały się zielone wzgórza po drugiej stronie akwenu, których wąski przesmyk wciąż należy do Szwajcarii. Stojąc tak na tej drodze można wzrokiem objąć cała miejscowość, od końca do końca. Taka to ci wielka jest Gandria.
Początki Gandrii sięgają 1300 roku, kiedy na zboczu góry Bre powstała malutka wioseczka, mniej więcej w połowie wzgórza. Z czasem jej mieszkańcy przenieśli się w dół zbocza, nad samo jezioro. Aż do 1936 roku Gandria nie miała żadnego połączenia drogowego i można się do niej było dostać tylko łódką, lub na pieszo, wąskimi ścieżkami. Mieszkańcy trudnili się oczywiście rybołówstwem, ale ze względu na bardzo łagodny klimat uprawiano tu również figi, winorośl, a nawet amerykańska agawę. Z czasem mieszkańcy posadzili też na stromych zboczach oliwki i produkowali oliwę, a w młynie jedwab, z miejscowej hodowli jedwabników. Tak więc na tych kilku skromnych, stromych hektarach rozwinęło się całkiem różnorodne rolnictwo i mała przetwórczość. Zresztą gleba od zawsze była tutaj bardzo żyzna.
Niestety w 1709 roku w całym regionie zima była tak sroga, że zniszczyła wszystkie oliwne drzewka. Dopiero pare lat temu powrócono do tej tradycji i z powrotem posadzono niewielki gaj oliwny. Ścieżka przez jego środek jest tak malownicza, że trudno to opisać słowami. Dzisiaj nadal jest tutaj bardzo łagodny klimat, co widać wyraźnie po przydomowych ogródkach. Można w nich zobaczyć różne egzotyczne kwiaty, kaktusy, czy palmy.
Nie samą pracą jednak człowiek żyje. W Gandrii tworzyło też wielu artystów, malarzy, czy muzyków, a raz w roku odbywały się wyścigi łodzi na dystansie 1200 metrów. Mieszkańcy lubili też przyozdabiać swoje domostwa różnymi freskami, które wciąż się zachowały na fasadach z siedemnastego i osiemnastego wieku. Można by stwierdzić: raj na Ziemi. Z jednym małym wyjątkiem. Od zawsze głównym problemem był tutaj brak miejsca. W przeszłości krążyła nawet zabawna anegdotka, że mieszkańcy maja tak mało miejsca, że śpią w pozycji poziomej jedynie na cmentarzu. Rzeczywiście był kłopot ze zmarłymi dlatego chowano ich na placu przed wejściem do jedynego kościoła, lub w jego bocznych ścianach.
Dziś nadal nie ma tu miejsca. Domy są zbudowane schodkowo, prawie jeden na drugim, a komunikacja odbywa się wyłącznie na pieszo, wąskimi uliczkami, chociaż nawet trudno nazwać je uliczkami. Bardziej to po prostu wąskie przejścia miedzy domami, na przemian ze schodkami, które umożliwiają dostanie się z góry miasteczka nad jezioro i z powrotem. Czasem przejście jest niemożliwe i wtedy, aby przejść z jednej części miejscowości na drugą, trzeba skorzystać z czyjegoś tarasu. Jest on wtedy specjalnie oznaczony w dwóch językach (po włosku i niemiecku). Napis informuje, że wejście na prywatna posesję jest możliwe tylko w celu przejścia. Współczuje trochę takim ludziom , którzy muszą udostępniać publicznie swój balkon/taras, ale z drugiej strony przypuszczam, że wszyscy się tutaj dobrze znają, a turystów na szczęście nie jest zbyt wielu.
Na samym dole miasteczka są piwnice, w których mieszkańcy przechowywali i nadal przechowują wino, wędliny i sery. Maja one specjalny system wentylacji, dzięki któremu temperatura w nich jest stała, zarówno zimą jak i latem. Niestety nie udało mi się ich znaleźć, ale w Gandrii właściwie nic konktertnego nie trzeba szukać. Wystarczy zatopić się we wspaniałych widokach, posłuchać szumu jeziora, popatrzeć na wygrzewające się na słońcu jaszczurki, lub pośledzić sunące po srebrzystym jeziorze żaglówki. I nie spodziewajcie się, że napijecie się tutaj kawy, lub zjecie obiad. Od tego są inne miejsca.
Od 2004 roku Gandria już nie jest miasteczkiem. Ma status dzielnicy miasta Lugano, jednego z największych miast kantonu Ticino. Nie zmieniło to kompletnie nic. Na szczęście…