W poprzednim poście pisałem o naszym pierwszym dniu w Lizbonie, pięknej kostce i troszkę o jedzeniu. Tak. Na żarciu, to ja właściwie skończyłem. Dawid uwielbia owoce morza, a że ja wciągam wszystko (co z resztą widać), dałem się namówić na to, żeby jechać 20 minut pociągiem tylko po to, żeby zjeść super przezajebiaszcze (zdaniem Dawida) kalmary. Takie w oliwie i z dużą ilością czosnku. No dobra więc. Skoro są takie pyszne i on tak bardzo chce je tam po raz enty zjeść, to ok.
Taki psikus!
W Carcavelos, po dotarciu na miejsce, musieliśmy przejść kawałek z dworca kolejowego na plażę. Droga bardzo łatwa. Po wyjściu z dworca, cały czas prosto. Na miejscu już nie było tak łatwo. Myślałem, że skoro Dawid był już tu kilka razy, to do kurki wodnej, wie gdzie jadł. Okazało się że jego pamięć taka dobra wcale nie jest. Chodząc po plaży (było już ciemno i świetnie kontrastowały oświetlone lokale z granatową wodą), wypatrywaliśmy tej cholernej restauracji, ale jak tu czegoś szukać, skoro nie wiesz czego, a on nawet nazwy lokalu nie pamiętał? Zasuwamy więc od knajpy do knajpy i szukamy, szukamy, szukamy. Nic mu nie przypominało tego lokalu, w którym jadał. Wciąż mówił, że były okna do podłogi, ale jakoś żaden lokal z takimi oknami mu nie pasował. Po długich poszukiwaniach w końcu się udało. Okazało się, że zrobili remont. Poznał lokal po tym, że były dwie sale, na ścianie wisiał duży telewizor, a okna faktycznie były do ziemi.
Lula. To jest potrawa, na którą mnie tam zabrał. Przeglądając kartę wystawioną przed lokalem, zauważyliśmy, że jest tylko jedno danie z lulą w roli głównej. Dawidowi jednak coś nie pasowało i zaczął się zastanawiać, czy to aby na pewno jest to danie, które on zawsze jadł. Po chwili podeszła do nas kelnerka (nie bardzo mówiła po angielsku), i zapytała czy może pomóc. Dawid zapytał jej czy ta lula jest z ?garlikiem? (ang. Czosnek). Pani kelnerka powiedziała ?no garlic?. No więc to chyba nie to -powiedziałem. Dawid jednak się uparł i stwierdził że laska go zwyczajnie nie zrozumiała, a że innej luli w karcie nie ma, to musi być ta. Usiedliśmy na zewnątrz, bo chciałem słuchać szumu fal, i popijając piwko, czekaliśmy na talerz z grillowanymi kalmarami, pływającymi w oliwie z czosnkiem. Tymczasem przed naszymi oczami wyrosły wiszące na wieszaczku szaszłyki, a pod nimi znajdowały się talerzyki z…. ta da! Chipsami! Tak, zwykłe, solone chipsy. To danie w niczym nie przypominało tego, o którym opowiadał Dawid. Nasze danie pyszne niestety nie było. Nie pływało w oliwie, a było wysuszone nad grillem. Twarde kalmary, poprzekładane kiełbasą, papryką i cebulą. No nic. Cóż było zrobić? Zjedliśmy, pospacerowaliśmy jeszcze chwilę po plaży i wróciliśmy do Lizbony.
Chciałem zobaczyć plac pałacowy w nocy. Pomyślałem, że skoro w dzień mnie tak zauroczył, to po ciemku też będzie niczego sobie. 😉 Poszliśmy więc z dworca wzdłuż rzeki. Po drodze mijaliśmy ogromnego koguta, ubranego w kolorowe światła. Wyglądał jak choinka. 😉 Do niedawna nie wiedzieliśmy o co chodzi z tymi kolorowymi kogutami, które w Portugalii są wszędzie. Gdzieś tam jednak znalazłem na jakiejś wiki,czy pedii, że jest taka legenda o wisielcu. W mieście o nazwie Barcelos popełniono morderstwo, a sąd skazał człowieka, który twierdził, iż jest niewinny i błagał, by sąd zmienił zdanie. Gdy sąd odmówił, powiedział, że jego niewinność jest tak samo pewna jak to, że ?ten pieczony kogut zapieje?, gdy tylko zawiśnie. Tak też się stało. Gdy go wieszali, kogut ożył i zapiał, a facet przeżył, bo okazało się, że pętla była źle zawiązana. Stąd właśnie wzięły się portugalskie koguty.
Mijając plac pałacowy, tak samo piękny w nocy jak i za dnia, poszliśmy na punkt widokowy Jardim do Torel, niedaleko stacji metra Restauradores. Dawid się nim strasznie jarał i bardzo chciał tam iść. Ja po zobaczeniu fotek na ?guglach?… Niekoniecznie. No ale dobra. Poszliśmy więc. Wspinając się pod górę myślałem, że wypluję płuca. Koniec końców okazało się, że brama była zamknięta i guffno zobaczyliśmy. 😀 A! Zapomniałem jeszcze dodać, że po drodze wstąpiliśmy do portugalskiej Biedry po browarka, który mieliśmy wypić, podziwiając z góry miasto. No cóż. Był jeszcze jeden taras, na który chciałem iść od razu, zamiast tego. Był on zaraz za naszym pensjonatem, a nazywa się Miradouro de S?o Pedro de Alcântara. Bosh. Niezła nazwa, nie? W życiu chyba tego nie zapamiętam. W każdym razie, to tam jedzie wcześniej wymieniona Elevador da Glória. Na górze był jakiś mały jarmark, leciała muzyka, były światła, i w ogóle było przyjemnie, a widok… Meeegaaa! Widać prawie całe miasto. Przepięknie! Usiedliśmy na ławce, otworzyliśmy browarka i rozkoszowaliśmy się tym widokiem. (Tak przy okazji dodam, że pierwszy raz piłem piwo w butelce 0,2 z kapslem jak na butelkach tymbarku). Gdy zrobiło się późno i zimno ( jesienią temperatury w nocy bardzo spadają), postanowiliśmy wrócić do pensjonatu i położyć się spać.
Następnego dnia z samego rana znowu ruszyliśmy w miasto, by zobaczyć wschód słońca. Gdy wyszliśmy, było już całkiem jasno i bałem się że nie zdążymy. Na szczęście się udało. Poszliśmy na punkt widokowy Miradouro das Portas do Sol niedaleko Katedry. Wschód słońca był fantastyczny! Chyba nigdy wcześniej takiego nie widziałem. Światło było bardzo ciepłe i ostre zarazem. Porobiliśmy parę fotek i gdy słońce wzeszło, ruszyliśmy w kierunku Katedry Sé. Niedaleko katedry, idąc w kierunku rzeki, kupiliśmy w piekarni słodkie bułki. Trochę przypominały mi nasze, polskie. Były pyszne. Załapaliśmy się też na kawę. Co ciekawe, nie spotkaliśmy się w Lizbonie z tym, żeby duża kawa faktycznie nią była. One były raczej jak pół dużej, ale za to bardzo dobre.
Następnym punktem naszej wycieczki był Miradouro do Parque Eduardo VII. Jest to park (chyba :-D) z dużą fontanną u szczytu. Oczywiście stamtąd, jak i z wielu innych miejsc, rozpościera się piękny widok na Lizbonę. To miasto jest tak pięknie położone, że praktycznie wszędzie są takie super widoki. Dojechaliśmy tam metrem. Wsiedliśmy na placu pałacowym, a wysiedliśmy na Marqu?s de Pombal. Dodam, że jechaliśmy kole godziny 9, więc w metrze było tyle ludzi, że nie było jak oddychać. Portugalczycy później zaczynają pracę, niż my. U nas o godzinie dziewiątej robi się już raczej luźno. Niedaleko stacji metra był kiosk, w którym zobaczyłem portugalskiego Vogue’a. Czytałem kiedyś, na blogu fotograficznym, że to w portugalskim Vogue są najładniejsze zdjęcia, więc musiałem go nabyć. Ze względu na to, że nasz samolot odlatywał przed 12, o ile dobrze pamiętam, nie mieliśmy w ten dzień zbyt wiele czasu. Zwiedzanie i kupowanie pamiątek odbyło się w pośpiechu. Około godziny dziesiątej, byliśmy już w pokoju po rzeczy. Sprawny check out i sio na lotnisko.
Po przeżyciach podczas lotu do Lizbony, oczywiście miałem pietra, a Dawid miał z tego ubaw i jeszcze mnie dodatkowo straszył, za co mu się w końcu oberwało (słownie oczywiście 😉 ). Możecie się domyślić, że powrót z ciepełka w zimnice (w dodatku było pochmurno), nie należy do najprzyjemniejszych. Z chęcią bym został w Portugalii trochę dłużej. Może uda nam się niebawem to zrealizować. Chciałbym też zobaczyć trochę więcej niż tylko Lizbonę i zobaczyć jak im tam się żyje poza miastem.
M.