Kto z nas nie pamięta amerykańskiego, tasiemcowego serialu pod tytułem „Moda na sukces„. Świat mody, bogactwo, uroda i luksus to główne motywy tego „dzieła” w kilku tysięcy odcinkach i gdyby nakręcić jego niemiecką wersję to Düsseldorf jako miejsce akcji, nadawałby się do tego idealnie. Zresztą miasto bije na głowę Los Angeles pod każdym względem.
Kolejki do Cartiera
Mówi się, że stolica Nadrenii Westfalii to miasto młodych, pięknych i bogatych, więc nie mogło nas tam zabraknąć. 😉 Düsseldorf to również niemiecka stolica mediów, mody i dizajnu. Widać to praktycznie na każdym kroku. W dzielnicy Medienhafen mają swoje siedziby jedne z czołowych niemieckich czasopism, gazet i studia telewizyjne. To tutaj swoje studia ma ogólnokrajowy program ZDF (odpowiednik polskiej dwójki), a także jeden z naszych ulubionych programów WDR, którego gwiazdą jest Tamina Kallert. Jej programy o podróżach po Europie wiele razy były dla nas inspiracją do odkrywania nowych miast. To dzięki niej właśnie odkryliśmy na przykład belgijską Antwerpię. Do niedawna była tutaj również siedziba kanału dla dzieci Nickelodeon i produkowano niemieckie okno programowe dla amerykańskiego CNN. Ukazuje się tu również gazeta Handelsblatt, która w 2017 roku została uznana za najlepszą gazetę Europy oraz Rheinische Post, jedna z najchętniej w Niemczech czytanych, codziennych gazet.
W mieście znajduje się ponad 3000 firm związanych z przemysłem modowym, który stanowi 8% całej gospodarki Düsseldorfu. Swoje siedziby mają tu takie koncerny jak Esprit, Peek und Cloppenburg i C&A, a niemieckie centrale ma TK Maxx, czy L’Oréal. Nigdzie indziej nie widziałem takiego zagęszczenia sklepów z wyposażeniem wnętrz, a o głównej ulica miasta Königsallee (Alei Królewskiej) mówi się, i to nie bez przesady, że to niemieckie Pola Elizejskie. Mają tam swoje oddziały wszystkie czołowe, światowe, luksusowe marki modowe i jubilerskie. Nie bez powodu to właśnie na Alei Królewskiej mniej więcej raz na 10 lat zdarzają się spektakularne włamania, w trakcie których giną za każdym razem miliony euro.
Luksus i wędrujące z rąk do rąk kosmiczne sumy pieniędzy czuć tutaj na każdym kroku. Nie tylko poprzez sunące w wolnym tempie po ulicach luksusowe limuzyny, ale także przez przechadzające się w luksusowych futrach damy z naręczem toreb luksusowych domów mody. Nigdzie, nawet w centrum Paryża, nie widziałem takiego zagęszczenia mercedesów klasy G, których ceny dochodzą do miliona euro. Nigdzie też nie było aż takich kolejek do salonów Apple, czy Cartiera.
Düsseldorf: tu chcę mieszkać!
Przyznam się, że było to dla mnie ogromnym zaskoczeniem, ponieważ w głowie miałem zupełnie inne wyobrażenie Düsseldorfu. Po pierwsze błędnie myślałem, że Düsseldorf leży w Zagłębiu Ruhry. Zresztą nie byłem w tym osamotniony ponieważ mojego zdania było aż 60% pytanych o to w ankiecie Niemców. A skoro Zagłębie Ruhry to oczywiście wielki przemysł, dymiące kominy i kopalnie. Otóż Düsseldorf nie ma nic wspólnego z Zagłębiem. Nigdy nie było tutaj wielkiego, brudnego przemysłu, a miasto było określane jako Verwaltungstadt, czyli miejsce gdzie się czymś zarządza. I tak zostało do dzisiaj. Oczywiście są tutaj siedziby wielkich koncernów typu Henkel, który już w 1907 roku produkował znany na całym świecie proszek do prania Persil, czy Mercedes. Najczęściej jednak jest to przemysł związany z wysokimi technologiami, który nie wpływa na zanieczyszczenie środowiska. W mieście znajduje się również najwięcej w całych Niemczech centrali banków, zaraz po Frankfurcie nad Menem.
Mogłoby się wydawać, że poza silną gospodarką, biznesem, luksusem, czy światowymi koncernami nie ma w Düsseldorfie nic ciekawego. Jednak największą atrakcją miasta jest jego niepowtarzalny klimat. Bijąca energią metropolia ma tak wiele twarzy, że już po paru godzinach stwierdziłem, że chciałbym tutaj mieszkać. Ok, wiele razy zdarzała mi się taka sytuacja. Przeprowadzałem się już do Berlina, Monachium, Lipska, Tybingi, Paryża, czy Lizbony. W każdym mieście, po chwili namysłu, pojawiało się jednak jakieś „ale” i wszystko kończyło się w sferze rozmyślań. W przypadku Düsseldorfu to „ale” jednak się nie pojawiło do dzisiaj i wciąż uważam, że to najlepsze miasto do życia w Niemczech. Tak więc przepraszam Erfurcie, ale spadasz na pozycję numer dwa najlepszych miast Niemiec. A na moje potwierdzenie niech przemawia fakt, że Düsseldorf znajduje się w pierwszej dziesiątce miast na świecie o najlepszej jakości życia.
Little Tokio
Dobra, koniec tego przydługawego wstępu. Nasze city tripy zwykle trwają dwa dni. Zawsze staramy się jak najwięcej zobaczyć i poczuć atmosferę miasta. Zazwyczaj się to udaje. Zagłębiając się w atrakcje Düsseldorfu stwierdziliśmy jednak, że dwa dni to stanowczo za mało. Dlatego tuż przed wyjazdem zabukowaliśmy jeszcze jedną noc w Hiltonie. Po naszej wizycie we frankfurckim Hiltonie, o której przeczytasz TUTAJ znów pozwoliliśmy sobie na odrobinę luksusu. Istotnym argumentem za było to, że cena pokoju była dość niska, zwłaszcza jak na tę sieć. Ok, hotel może i znajduje się w nieciekawej, z punktu widzenia turysty okolicy, bo dookoła są wszędzie biurowce. Ma jednak dwie główne zalety: zarówno do centrum jak i na lotnisko można się dostać w przeciągu 20 minut. Nie mieliśmy zamiaru nigdzie wylatywać, ale w miejscowym porcie lotniczym znajduje się nie lada atrakcja. Napiszę o niej w jednej z następnych części.
Naszym pierwszym celem była… japońska dzielnica. Tak, tak, to nie błąd w tekście. Little Tokio, bo tak nazywa się oficjalnie ta okolica, to największe skupisko Japończyków w całej Europie. W mieście mieszka ich ponad osiem tysięcy. Liczba ta nieustannie się zmienia, bo część Japończyków mieszka w mieście tymczasowo, co jest głównie związane z ich pracą. Naszą przewodniczką po tym niezwykłym miejscu była żona Japończyka od kilkudziesięciu lat. Totalnie zakochana w kulturze Japonii kobieta, była najlepszym sposobem na odkrycie kawałka Japonii w Niemczech.
Nasz spacer rozpoczęliśmy w najważniejszym miejscu w całej dzielnicy, a mianowicie w Centrum Niemiecko-Japońskim. Srebrny wieżowiec, jakby żywcem wzięty z centrum Tokio, znajduje się przy Immermannstrasse, głównej ulicy Little Tokio. W kompleksie, oprócz wielu biur japońskich firm, znajduje się również, utrzymany w japońskim stylu, hotel Nikko i japońska restauracja. Najciekawszy jest jednak wewnętrzny dziedziniec, który został zaprojektowany w stylu japońskiego ogrodu. Nie jest łatwo go odnaleźć, ponieważ najpierw trzeba wejść do hotelu, a potem ominąć hotelową recepcję i skręcić w wąskie przejście.
Skąd Japończycy w Düsseldorfie?
Ale zaraz, skąd tak właściwie wzięli się w Niemczech Japończycy i dlaczego akurat wybrali na swoje miejsce zamieszkania Düsseldorf? Wszystko zaczęło się od pana Louisa Knifflera. Niemiecki kupiec, który osiedlił się w Japonii, założył tam pierwszą niemiecką firmę L. Kniffler & Co. Wkrótce biznes tak się rozrósł, że 50% tonażu statków przybywających z Europy do Jokohamy miało na swoim pokładzie produkty wyłącznie dla firmy pana Knifflera. Towary pochodziły z Zagłębia Ruhry oraz z nad Renu. Wkrótce pan Kniffler został również pruskim wicekonsulem w Nagasaki i to dzięki niemu w 1861 roku podpisano traktat handlowy z Japonią. Po kilku latach wrócił jednak do miasta w którym się urodził czyli Düsseldorfu. Stąd dalej koordynował działalność firmy w Japonii. I tak stopniowo coraz bardziej rozwijały się handlowe kontakty miasta z Japonią.
Po Drugiej Wojnie Światowej, do Düsseldorfu zaczęło przyjeżdżać coraz więcej Japończyków, a niektórzy nich zostawali tutaj na stałe. Kiedy zrujnowana Japonia potrzebowała do obudowy stali i produktów chemicznych, kontakty jeszcze bardziej się zacieśniły. Po otwarciu japońskiej szkoły w 1971 roku (która istnieje zresztą do dzisiaj) miasto stało się dla Japończyków jeszcze bardziej atrakcyjne. Wiele firm przeniosło tutaj swoje europejskie, lub niemieckie oddziały. Ich pracownicy mogli osiedlać się z całymi rodzinami, a ich dzieci nie musiały zamieniać japońskiego systemu nauczania na niemiecki. W latach siedemdziesiątych rozpoczęła się prawdziwa inwazja japońskiego biznesu w mieście. Wkrótce Düsseldorf stał się, drugim po Nowym Jorku, japońskim centrum aktywności gospodarczej na świecie, poza Japonią. Ukoronowaniem kontaktów niemiecko-japońskich była wizyta rodziny cesarskiej w mieście, w 1993 roku.
Torby niespodzianki i Hello Kitty
Wróćmy jednak do naszego spaceru. Z dziedzińca Japońsko-Niemieckiego Centrum, gdzie wisi tablica poświęcona panu Knifflerowi udaliśmy się do pobliskiej księgarni. To najstarsza japońska księgarnia w Europie. Oprócz codziennej prasy, czasopism, ogromnego wyboru Mang, które w Japonii czytają wszyscy, niezależnie od wieku, można tam znaleźć również wiele osobliwych rzeczy, których nigdzie indziej do tej pory nie widziałem. Klocki w mini paczuszkach, przypominające Lego, ale dwa razy od nich mniejsze, tradycyjne pojemniki na jedzenie do pracy, lub szkoły tzw. Bento, stemple do stemplowania listów, czy tzw. Lucky Bag, czyli papierowe torby o różnej wielkości i cenie, w których nie wiemy co jest w środku. Po prostu kupujemy je, a po otwarciu czeka nas niespodzianka. Nie mogło tez zabraknąć wszechobecnego, kolorowego „Hello Kitty„.
Na Immermannstrasse można też znaleźć koreańską lodziarnię, w której sprzedaje się tradycyjne lody, tzw. Bing su. Stożki z kruszonego lodu, przypominające ośnieżone szczyty gór, pokryte są różnymi toppingami, ale najbardziej popularny jest ten z czerwonej fasoli. Nie próbowaliśmy ich, bo było już nam wystarczająco zimno. Przypuszczam jednak, że jak wszystkie azjatyckie słodycze, a przynajmniej te, które próbowaliśmy w Hongkongu nie będą słodkie, a jeśli już to z bardzo delikatnym, słodkim posmakiem.
A propos słodkości to po księgarni nasza przewodniczka zaprowadziła nas do japońskiej piekarni. Było już dość późno dlatego w środku był już niewielki wybór. Udało nam się przekąsić ciastka podobne do naszych drożdżówek, ale oczywiście dużo mniej słodkie i bez nadzienia i lukru. Pychota! Wybór japońskiego pieczywa pewnie Was rozczaruje, bo Japończycy nie jedzą właściwie nic poza ultra białym chlebem tostowym. Jego cena w piekarni dochodzi do 6 euro. Jednak wśród ciastek i innych słodkości na pewno znajdziecie coś dla siebie. Mała rada: jeśli chcecie odwiedzić japońską piekarnię Bakery My Heart zróbcie to najlepiej przed południem. Trzeba tez przygotować się na stanie w bardzo długiej kolejce.
Pomarańczowe żurawie i Washoku
Kolejna atrakcją Immermannstrasse, która została całkiem niedawno ozdobiona latarniami w kształcie pomarańczowych żurawi z origami jest sklep Kyoto. To małe królestwo pięknych miseczek, pałeczek do sushi, zielonej herbaty i sake. Czekała tu na nas mała degustacja tej ostatniej. Nie była to pierwsza sake w moim życiu, ale przyznam się, że byłem zaskoczony jej smakiem. Zawsze kiedy próbowałem ten trunek dominował w nim sam alkohol. Sake, które piliśmy w sklepie Kyoto było bardzo delikatne i łagodne w smaku. Przyznaje szczerze, że po małym kubeczku miałem ochotę na więcej. 😉
Parę kroków dalej był podobny sklep z japońskimi artykułami, ale tutaj było więcej asortymentu związanego z gotowaniem i kuchnią. Wspaniałe noże, a nawet kimona, przykuwały uwagę tak samo jak pan, który przy wejściu uprawiał sztukę ikebany. Mijając koleje japońskie bary, sklepy i restauracje, które w witrynach prezentują swoje potrawy w plastikowej wersji, co zresztą jest na porządku dziennym w całej Japonii, dotarliśmy w końcu do ulicy Klosterstrasse. To prawdziwe zagłębie prawdziwych, autentycznych, japońskich restauracji, stąd określa się ją jako Washoku-Meile, czyli ulicą japońskiego jedzenia („Wa” oznacza Japonię, a „Shoku” jedzenie). Washoku zostało nawet w 2013 roku wpisane na niematerialną listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jeśli chce spróbować prawdziwej japońskiej kuchni, bez europejskich naleciałości to Washoku Meile jest do tego najbardziej odpowiednim miejscem. Weźcie tylko pod uwagę, że większość restauracji z Klosterstrasse otwiera się dopiero po 18-stej.
Kanapka z glonem
Kolejną atrakcją w Little Tokio był japoński supermarket. W japońskiej dzielnicy jest ich kilka, a dwa największe znajdują się przy Immermannstrasse. Pośród wielu zupełnie nieznanych nam produktów królował oczywiście ryż, najczęściej w bardzo dużych opakowaniach, dochodzących do 10 kilogramów. Nie ma się co dziwić, bo to przecież podstawa japońskiej kuchni. Ma to swoje odzwierciedlenie w japońskim języku, który określa śniadanie, obiad i kolację jako poranny, popołudniowy i wieczorny ryż. Nie miałem pojęcia, że istnieje aż tyle jego gatunków. Nasza przewodniczka mówiła nam, że wszystkie one bardzo różnią się od siebie smakiem. Ceny niektórych dochodzą nawet do 60 euro i więcej.
W sklepie można też kupić świeże ryby, wspomniane już Bento i rożnego rodzaju przekąski. My spróbowaliśmy onigiri czyli ryżu z różnym nadzieniem, zawiniętego w cieniutkie płaty nori (glonów). Najsmaczniejsza była wersja ze śliwkowym, nieco słonawym wypełnieniem. Onigiri w Japonii traktowane jest jak kanapki w Europie, dlatego często zabierają je dzieci do szkoły, lub dorośli do pracy. W roli taniej i zdrowej przekąski na mieście onigiri wypada idealnie. Szkoda, że nie można go kupić w naszym mieście, bo byłoby to idealne zastępstwo niezdrowego fast foodu.
No ramen, no life
Na koniec wstąpiliśmy jeszcze do restauracji Maruyasu. Podczas degustacji sushi dowiedzieliśmy się, że najlepszej jakości tuńczyk jest jasnoróżowy, a nie, jak zazwyczaj wyobrażamy sobie surowego tuńczyka, czerwony. Taką jasną barwę ma płat z brzusznej części ryby, która jest najsmaczniejsza i najdroższa. I rzeczywiście sushi z takim tuńczykiem było boskie. Zachęceni pysznym sushi, do Maruyasu zawitaliśmy ponownie dzień później, ale o tym w kolejnej części.
Tymczasem po kilku godzinach arcy ciekawego spaceru po kawałku Japonii w Niemczech i mimo kilku degustacji, które tylko zaostrzyły nasze apetyty na japońską kuchnię stwierdziliśmy, że nie ma nic lepszego jak ogrzać się przy ramenie. Lokali z ramenem jest tutaj całe mnóstwo. Mimo to, przy wielu trzeba stać w kolejce, aby dostać się do środka. Jeśli jednak wybierzemy opcję jedzenia przy stolikach na ulicy, można wyprzedzić parę osób z kolejki. W Takumi na szczęście są podgrzewacze przy stolikach na zewnątrz, więc nawet popijając zimne, japońskie piwo do ramenu, nie było nam za zimno.
Tego dnia zrobiliśmy jeszcze tour po najpiękniejszych stacjach metra w Düsseldorfie, których top 5 znajdzie się w jednej z następnych części i odwiedziliśmy świąteczne jarmarki, które były głównym powodem naszego przyjazdu. Przegląd miejskich jarmarków znajdziesz już wkrótce w części drugiej, a tymczasem miłych przygotowań do Świąt.
D.