To już nasz ostatni dzień w stolicy Francji. Ostatni pełny dzień, ponieważ jutro rano lecimy już do Wrocławia, ale o tym jeszcze będzie.
Poranne zdjęcia
Bardzo chciałem pofocić miasto przy wschodzie słońca, ale przez cały tydzień nie mogłem się zebrać, żeby wstać z samego rana i jechać do centrum. Pomyślałem sobie: „Ależ by były piękne zdjęcia tuż przed wschodem słońca, ulice i wieża Eiffla jeszcze pięknie oświetlone, nie będzie ludzi, a więc będzie też lepiej robić zdjęcia. Na ulicach mniejszy ruch. Kurcze. Jadę!”
Wstałem przed godziną piątą. Patrzę przez okno – pochmurno. Myślę sobie „Może te chmury się rozejdą i jeszcze coś z tych zdjęć będzie.” Zebrałem się więc i pojechałem najpierw na most Aleksandra, bo na nim mi najbardziej zależało. Niestety na miejscu okazało się, że miasto oszczędza na prądzie (nie mówię, że to złe, tylko chwilowo dla mnie było to niekorzystne :-P), a więc latarnie były co prawda zapalone, ale niestety nie te największe, najładniejsze. Patrzę w dal na wieżę, również nie świeci. Do tego chmury się nie rozeszły. Świetnie. Nici ze zdjęć. Mimo wszystko jak już tu jestem, to nie będę marnował czasu i chociaż spróbuję wycisnąć z tego coś ładnego na tyle, na ile potrafię. Coś tam zrobiłem, ale nie uzyskałem takiego efektu jaki chciałem.
Nauczka na przyszłość: NIE CZEKAĆ DO OSTATNIEJ CHWILI! Miałem tyle pięknych poranków, ale się tyłka rano ruszyć nie chciało to teraz mam. A to za późno spać poszliśmy, a to „przecież jest urlop, nie trzeba tak rano wstawać”, albo śniadanko w spokoju zjeść… Eeeh
Nie patrz w dół!
Wróciłem do hotelu po Dawida, zjedliśmy śniadanie, ubraliśmy garniaki i pojechaliśmy na Trocadero zrobić sobie sesje zdjęciową z wieżą Eiffla w tle. Tu mimo chmur wyszło całkiem spoko. Na początku było bardzo mało ludzi, więc dobrze się pracowało, ale później nagle jakaś fala turystów się pojawiła na tarasie i zeszliśmy niżej na fontannę. Dziś działała i prezentowała się całkiem nieźle.
Dawid wpadł na pomysł, aby wejść na mury fontanny. Fajna idea, pomyślałem, też takie chcę. Wlazłem tam więc i stoję. Dawid robi mi zdjęcia, ja chciałem zmienić pozycję i spojrzałem w dół na wodę. Wtedy przypomniałem sobie, że mam lęk wysokości, a pode mną było jakieś 10-12 metrów w dół. Nagle poczułem jak jakaś gorąca fala uderza mi do głowy, obraz przed oczami zaczął się rozmazywać, a z nóg zrobiła się guma i nie mogłem zrobić kroku. Na pewno większość z Was miała podobne uczucie, po wypiciu bardzo większej ilości napojów wyskokowych, więc wiecie jakie to uczucie. Prawie na czworaka wracałem na chodnik. Taka mała rada więc ode mnie. Nie właźcie tam!
Poniżej efekty naszej pracy 🙂
Galeria La Fayette i Makaron
To był nasz następny cel. Dawid chciał koniecznie pokazać mi wnętrze tej galerii, bo oczywiście nie stać nas było na zakupy tam, więc chociaż wystrojem się zadowolimy. Galeria znajduje się niedaleko opery i faktycznie jest niesamowita w środku. Wygląda jak jakiś pałac. Przepiękna kopuła na samym środku, zapach perfum, bo wszędzie jakieś stoiska z zapachami były, a dodatkowo fantastyczne ciuchy, na które musimy jeszcze trochę popracować. 🙂
Chodząc po galerii odkryliśmy na dachu taras widokowy. Jest zupełnie darmowy, a widok na miasto jest świetny. Tak więc, jest opcja dla oszczędnych, by zobaczyć panoramę miasta nie wydając ani jednego centa.
Po opuszczeniu galerii udaliśmy się w kierunku centrum miasta, by tam znaleźć jakąś restaurację, w której moglibyśmy w przystępnej cenie zjeść obiad. Po drodze mijaliśmy Pałac Elizejski (dla tych co nie wiedzą, jest to rezydencja prezydenta Francji), przy którym stało mnóstwo ludzi i straży. Chcieliśmy się dowiedzieć, o co chodzi więc stanęliśmy z resztą gapiów i lampiliśmy się w bramę. Dawid był podekscytowany, bo miał nadzieję, że zobaczy Makarona. Yyy, sorry, Prezydenta Macrona. Czekaliśmy i czekaliśmy. Wyszli jacyś ludzie elegancko ubrani, wsiedli w samochód i odjechali. Makarona ani widu, ani słychu. Staliśmy tam z pół godziny z resztą wiary, która ewidentnie też na coś czekała (a może to jacyś psychofani byli?), po czym stwierdziliśmy, że nie ma sensu dłużej stać, i tak oto zmarnowaliśmy pół godziny na gapienie się w żelazne pręty bramy wjazdowej i nie dowiedzieliśmy się nic. Makarona też nie widzieliśmy.
Gołębie pocztowe
Poszliśmy odpocząć chwilę na leżakach w ogrodzie przy Luwrze i tam poświęciliśmy chwilkę na wypisanie pocztówek dla osób wylosowanych w konkursie, który zorganizowaliśmy na naszym facebookowym fanpage’u. Wtedy też zjawiły się koło nas gołębie. (Uwaga suchar) Super! Nie trzeba lecieć do skrzynki. 😀 Jak się jednak okazało, czasy się zmieniły i gołębie już pracować nie chciały, więc trzeba było samemu wrzucić do skrzynki i liczyć na to, że poczta francuska, polska i angielska poradzą sobie z dostarczeniem upominków dla naszych wiernych czytelników.
„Wery speszyl”
Dziś Wiola latała po muzeach i oglądała swój Paryż i dopiero wieczorem umówiliśmy się na pożegnanie pod wieżą Eiffla. Zanim tam dotarliśmy, trzeba było cosik zjeść, a więc szukaliśmy i szukaliśmy, aż w końcu znaleźliśmy restaurację z rozsądnymi cenami, no i wyglądała tak trochę fancy, więc zdecydowaliśmy, że tu zjemy dzisiejszy obiad. A może weszliśmy tylko dlatego, że byliśmy już bardzo głodni i w życi mieliśmy dalsze poszukiwania lokalu?
Wiele się słyszy o nieprzyjemnej obsłudze w Paryżu, ale do tej pory jakoś nam się upiekło i nie wiedziałem o co tyle szumu. Zawsze mieliśmy dobre doświadczenia z kelnerami. Tym razem pan kelner albo się nie wyspał, albo mu żona nie dała (albo mąż. kto wie?), albo pogoda nie ta. Nie wiem. W każdym razie nie był w sosie i dał to wyraźnie odczuć.
Z menu wybraliśmy rybę na pure ziemniaczanym z warzywami oraz jakąś tradycyjną francuską kiełbasę. Nie rozumieliśmy co to dokładnie jest, ale pomyśleliśmy, że jak tradycyjna, to trzeba spróbować. Pan kelner coś tam skomentował odnośnie tej kiełbasy podczas zamówienia i stwierdził, że jest „wery speszyl”. No bosze, to chyba dobrze. Lubimy próbować różne rzeczy regionalnych kuchni, gdy podróżujemy.
Czekaliśmy dość długo i co chwila zerkaliśmy na kelnera, gdy szedł z talerzami z nadzieją, że tym razem to będą nasze. Pudło! znowu nas ominął i to tamci szczęśliwcy pod oknem dostali jedzenie, a my nadal czekamy. Już żołądek mi się wykręca. O! Znowu idzie! Tym razem nas nie ominął. Dostaliśmy nasz przepyszny, francuski obiadek!
Prawie zawsze z Dawidem zamawiamy dwa różne dania, a w połowie się zamieniamy, po to, aby każdy spróbował wszystkiego. Ja zamówiłem rybę, a skoro to ja ją wybrałem, to stwierdziłem, że zostawię sobie ją na koniec, a więc gdy kelner zapytał, dla kogo kiełbasa, powiedziałem, że dla mnie. Ryba już przed Dawidem i wygląda całkiem ładnie, następnie podstawił mi to cudeńko przed nosem. Patrzę. Kiełbasa jak kiełbasa, aż tu po sekundach paru do moich nozdrzy dociera woń, woń rodem z chlewu pana Zdzicha z Podzagajnika, w którym hoduje 16 świnek. Normalnie jakby mi ktoś postawił jeszcze ciepłego „klocka” na talerzu. Zastanawiałem się przez chwilę, czy to nie jest czasem sprawka tych modelek z Dubaju, co dostawały spore sumki od arabskich szejków za tego typu usługi, ale gdzie Dubaj, a gdzie Paryż.
Okazało się, że ta „kiełbasa” była zrobiona z pociętych jelit z jakimiś podrobami i w dodatku to wszystko znajdowało się w kolejnym jelicie, a po zapachu stwierdzam, że francuzi nie przywiązują zbytnio wagi do jego czyszczenia.
Żeby nie było, spróbowaliśmy. Tak jak pachniała, tak samo smakowała. Ohyda!
Kelner przechodząc, zobaczył, że odstawiliśmy tę śmierdzącą sprawę na sam koniuszek naszego stołu i powiedział „mówiłem przecież, że jest wery speszyl”. Kto normalny rozumie przez „wery speszyl”, że potrawa jest zrobiona z gówna?! No kto?! My wydedukowaliśmy z tego stwierdzenia, że po prostu jest ona bardzo ostra, a to akurat nam nie przeszkadza, ale nikt przecież nie pomyślałby, że chodzi o coś takiego! Na szczęście zapytał, czy chcemy jednak coś innego. Dawid poprosił o kurczaka. Bezpiecznie tym razem. Jak się okazało podczas płatności, nie doliczył nam go do rachunku.
Ciekaw jestem ilu ludzi mimo ostrzeżenia kelnera zamawia tę potrawę. Wery speszyl kuwa…
Francuski Hot-Dog
Spacerem udaliśmy się w kierunku Trocadero, gdzie byliśmy umówieni z Wiolą. Zrobiło się deszczowo i nieprzyjemnie. To był najchłodniejszy dzień w ciągu całego naszego pobytu. Wychodzimy ze stacji metra, a tuż przed szczytem schodów atakują nasz czarnoskórzy mężczyźni z jakimiś świecidełkami i parasolkami, które chcieli nam sprzedać mimo tego iż widzieli, że mamy w ręku parasolkę.
Nawet w deszczu stoją i sprzedają?! Myślałem, że chociaż wtedy będzie trochę spokojniej. Nic bardziej mylnego. Nie dość, że w deszczu, to jeszcze przygotowani na każdą okazję. Świeci słońce, sprzedają breloczki w kształcie wieży Eiffla, jest noc, sprzedają świecące nauszniki, rogi, bączki, pada deszcz, sprzedają parasolki. Przygotowani na każdą okazję.
Wiola o dziwo była tym razem bardzo punktualnie. Może to było spowodowane tym, że tego wieczoru miała pociąg powrotny do Niemiec? W każdym razie pospacerowaliśmy chwilę po placu Warszawskim, a następnie poszliśmy pod wieżę. Pomyślałem, że chciałbym zrobić najbardziej oklepane zdjęcie świata i sfotografować dzieło Gustawa od spodu. Przy bramkach przypomniałem sobie, że mam wino w plecaku, więc i tak nas nie wpuszczą. Obeszliśmy więc ją dookoła przeciskając się przez natarczywych sprzedawców wszystkiego. Straszne to jest. Bardzo nieprzyjemne i odbiera temu miejscu cały urok. Apeluję do władz Paryża, zróbcie coś z tym!
Wiem, że dopiero pisałem o obiedzie, ale tak naprawdę sporo czasu zajęło nam to spacerowanie i cpykanie zdjęć. Zrobiło się ciemno, a w żołądkach pusto. Przechodziliśmy akurat obok budki z hot dogami tuż przy wieży i stwierdziliśmy, że to będzie dobra kolacja. Z resztą po dzisiejszych przeżyciach, nawet nie chcieliśmy ryzykować. Na nasze szczęście okazały się być bardzo dobre.
Po powrocie do hotelu, odpaliliśmy telewizor, a w nim na każdym programie Księżna Diana. Co jest? Jakaś rocznica czy co? Sprawdziliśmy szybko w necie i faktycznie. Jutro jest 20. rocznica jej śmierci. Pokazywali przygotowania do różnych ceremonii, wszędzie jakieś dokumenty o niej. Pomyśleliśmy, że skoro już jesteśmy w Paryżu, moglibyśmy pójść następnego ranka na miejsce tragedii i zobaczyć, czy nie będą tam jej wspominali. Tak też zrobiliśmy, ale o tym napiszę następnym razem.
M.
Ta kiełbasa to andouillette, tez sie naciełam kiedyś na jakiejś imprezie. To flaki zawinięte w rulon w kształcie kiełbasy, a pachną okrutnie ?
Oj tak! Nigdy nie zapomnę tego zapachu! Jestem naprawdę pod wrażeniem, że na świecie mogą być amatorzy takich specjałów. Jadłem już naprawdę cuchnące sery, ostrygi, czy ślimaki, ale nic nie może się równać z tą kiełbasą. 🙂 Pozdrawiamy!