Pomimo, że w centrum Lizbony są dziesiątki ciekawych miejsc i pewnie setki jeszcze przez nas nieodkrytych, warto rozejrzeć się nieco szerzej, po przedmieściach. Część opisanych przeze mnie miejsc będzie pewnie osobnymi miejscowościami, ale w przypadku Lizbony właściwie nigdy nie wiadomo czy dana nazwa oznacza dzielnicę, czy już inne miasto. Granice między nimi, a Lizboną już dawno się zatarły, a wyjeżdżając z Lizbony w dowolnym kierunku nie wiadomo czy to stacja kolejowa w jakiejś mieścinie czy stacja kolejki miejskiej. Miasto rozlało się we wszystkich kierunkach, połykając okoliczne miasteczka, dlatego ustalenie dokładnych granic administracyjnych jest prawie niemożliwe. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu miejsca, które były małymi wioskami, dziś mają po kilkaset tysięcy mieszkańców. Almada, po drugiej stronie rzeki, kiedyś mała rybacka osada, dzisiaj ma swój własny system nowoczesnych tramwajów (które nie mam pojęcia dlaczego, nazywane są metrem) i wygląda jak część Lizbony. Jest jednak podobno zupełnie osobnym miastem. Będąc już przy Almadzie muszę wspomnieć o najlepszych owocach morza, które można tam zjeść, w cenach dużo niższych niż po drugiej stronie rzeki, w Lizbonie. Knajpki łatwo znaleźć, bo prawie wszystkie znajdują się tuż przy przystani promowej lub nieco dalej, przy odchodzącym od niej deptaku.
Costa Caparica
Costa Caparica to pierwsze przedmieście Lizbony o którym chciałbym wspomnieć. Znajduje się po drugiej stronie rzeki, nad Atlantykiem. To tutaj znajduje się najbliżej położona od centrum Lizbony plaża z prawdziwego zdarzenia. Kiedyś Costa Caparica słynęła a może lepiej słynęło, bo ?costa? to wybrzeże z najlepszych smażonych i grillowanych ryb oraz owoców morza. Trudno to było stwierdzić, bo to co jadłem było całkiem przeciętne, a i wyboru lokali nie ma tam jakiegoś oszałamiającego. Ok to nie był sezon, ale nadmorskie knajpki żyją w Portugalii cały rok. Ogólnie jechać na wakacje do Costa Caparica na wakacje to dla mnie profanacja. Mimo to robią to tysiące turystów sądząc po ilości betonowych, kilkunastopiętrowych hoteli wzdłuż nadmorskiej promenady. Sama promenada też nie poraża urodą i jeszcze trzy lata temu była częściowo w budowie. Ogólnie miejscowość taka sobie, podobna do wielu innych w najsłynniejszym regionie turystycznym Portugalii czyli słynnym Algavre na południu kraju, gdzie moja noga nigdy nie postanie. A to dlatego, że nie lubię tego typu miejsc gdzie otaczają mnie blokowiska hoteli, parkingi, sieciówkowe restauracje i trzeba szukać skrawka wolnej plaży.
Mimo wszystko Costa Caparica ma w sobie to coś. Żeby to odkryć trzeba się tam udać poza sezonem, na przykład w listopadzie, kiedy jest jeszcze w dzień dwadzieścia parę stopni . Trzeba jednak uważać, bo nocą i rano temperatura potrafi spaść do trzech, czterech stopni powyżej zera. Zimą i jesienią cała, kilkukilometrowa plaża jest nasza. I właśnie mi się to zdarzyło, zwłaszcza, że byłem tam już około dziesiątej rano. Jak okiem sięgnąć nie było kompletnie nikogo. Tylko ja, słońce, ocean i ? pies. Wielki lamor szedł za mną chyba ze dwa kilometry. Najpierw się strasznie bałem, ale później, jak się już trochę oswoiłem, próbowałem nawiązać z nim jakiś kontakt. Okazało się, że psina bardziej boi się mnie niż ja jej, więc tylko podbiegała na bezpieczną odległość, a potem znów gnała gdzieś przed siebie aż w końcu przebiegła do jakiegoś małego domku na plaży, w którym najwyraźniej byli jej właściciele.
Mój pobyt na tej plaży nie był przypadkowy. Wiedziałem, że o tej godzinie i właśnie tu mogę obłowić się w najlepsze i największe okazy muszli. I rzeczywiście wybór był szeroki. Do dzisiaj leżą na parapecie łazienki chociaż zbiór już jest daleko niekompletny, bo jakoś często z niego spadają, a część z nich pokruszyła się już w plecaku, w drodze do domu. Caparica odkryła przede mną jeszcze dwie ciekawe rzeczy. Pierwsza jest nieco smutna. Rybacy łowiący owoce morza łapią przy okazji do sieci wiele niepotrzebnych żyjątek. Jednymi z nich są mini krabiki, które są po prostu wyrzucane na plażę, bo są jeszcze zbyt małe żeby je zjeść. Dlatego idąc plażą można łatwo takiego krabika, a właściwie to co z niego zostało, rozdeptać. Krabiki mają zbyt mało siły, albo są wyrzucone zbyt daleko od wody, żeby z powrotem do niej trafić. Drugim odkryciem była ciuchcia. Idąc wzdłuż wybrzeża natknąłem się na częściowo zasypane przez piasek tory. Myślałem że to trasa jakiegoś dawno temu zlikwidowanego pociągu. Jakie było moje zdziwienie, że tory tuż przed sezonem są odkopywane i latem jeździ po nich ciuchcia a turystami. Ciekawe jest też położenie Caparici między wzgórzami, a oceanem. Za miastem pasmo gór przypomina Wielki Kanion. Dojechać tam można na dwa sposoby: prom do Cacilhas (Kasiljasz) plus autobus z dworca obok przystani lub bezpośredni autobus z Placu Hiszpańskiego w Lizbonie. Druga opcja jest bardzo czasochłonna ze względu na wieczne korki na moście.
Queluz (Kelusz)
Queluz to miejscowość na linii Lizbona- Sintra. Wysiada się kilka przystanków od dworca kolejowego Rossio w Centrum Lizbony, a stacja nazywa się Monte Abra?o. Queluz to typowa sypialnia Lizbony z niekończącymi się osiedlami jednak jest tutaj cudowne miejsce i to parę kroków od stacji kolejowej. To pałac wzorowany na Wersalu, którego, nie mam pojęcia dlaczego, nie odkryli jeszcze turyści. Samego budynku nie będę opisywać, bo trzeba go po prostu zobaczyć na żywo. Pełen przepych, wybudowany za złoto przywiezione z Brazylii, to dowód na to jak bogata była kiedyś Portugalia. Przypomina nieco rezydencję jakiegoś dyktatora z Karaibów, a otaczający go ogród jest niesamowity. I do tego prawie zawsze pusty. Puste są też wykładane tradycyjnymi, niebieskimi kaflami azulejos (które można spotkać co krok na fasadach budynków w całej Portugalii) koryta strumieni, przecinające cały ogród, co sprawia że całość wygląda nierealnie. Obok wypielęgnowanej pieczołowicie części ogrodu z klombami i fontannami, jest też pół dziki sad pomarańczowy, z którego w tajemniczych okolicznościach giną owoce, mimo że cały teren jest ogrodzony i dostępny tylko po kupieniu biletu. Wiem jednak od byłego przedstawiciela miejscowej dzieciarni czym się zajmują dzieci w upalne popołudnia. Kiedy ja tam byłem było już grubo po pomarańczowym sezonie i na trawie leżały setki przejrzałych owoców, zupełnie jak u nas jabłka w dzikich sadach. Poza sezonem można godzinami spacerować po alejkach nikogo nie spotykając.
Estoril (Esztoril)
Na tej samej linii kolejowej, ale dalej w kierunku Atlantyku leży kolejna miejscowość należąca do aglomeracji wielkiej Lizbony – Estoril. Estoril to zdecydowanie miejsce przeznaczone dla turystów z grubszym portfelem, podobnie jak leżące tuż obok Cascais, które nazwałem portugalskim Sopotem, chociaż od Sopotu jest zdecydowanie bardziej luksusowe. Miejscowa plaża w porównaniu do Costa Caparica jest lichutka. Wąska no i w dalszym ciągu nie jest to zupełnie otwarty ocean, chociaż w sumie trudno określić konkretną granice między nim, a rzeką, która w tym punkcie jest już tak szeroka, że prawie nie widać drugiego brzegu. Do Estoril przywiodło mnie kasyno. Pomyślałem sobie: niedaleko plaży, a do tego największe kasyno Europy- musi to być jakiś ciekawy budynek. Hmmm…no cóż. Kasyno pomimo, że istnieje już od 1916 roku, nie przejawia walorów cennej architektury. O wiele ciekawiej jest na wybrzeżu, idąc na lewo od głównego zejścia na plażę. Plaża nagle zmienia się w skaliste urwisko z ogromnymi kamlotami w przeróżnych kształtach. To tutaj powstało moje ulubione zdjęcie, zrobione zimą podczas nawałnicy, na którym widnieje samotna ławka na tle wzburzonego prawie już oceanu.
Cascais (Kaszkaisz)
W „Sopocie” byłem kilka razy. Zimą wytrwale próbowałem się wygrzewać i czytać książkę na miejskiej plaży w centrum, ale było to karkołomne zadanie. Nie tyle ze względu na zimno (było dwadzieścia parę stopni), ale na piasek, który przez silny wiatr wlatywał między kartki, w oczy i do buzi. Zresztą jadąc w okolice Lizbony trzeba się przygotować na silne wiatry. Latem jest to bardzo przyjemne, zimą potrafi być bardzo dokuczliwe. Centrum leży nad rozległą zatoką, w której cumują większe i mniejsze łodzie, chociaż przeważają małe łódeczki, które miejscowi rybacy wykorzystują do połowów owoców morza. Nad zatoką stoi też cytadela, w której urządzono luksusowy hotel. Totalny przypadek i zawiły bieg pewnej historii spowodował, że miałem okazję nocować w tym hotelu. Rzeczywiście był to luksus do kwadratu, a śniadanie było orgiastyczne. Najlepszym dopełnieniem wszystkiego byłby posiłek na tarasie zawieszonym tuz nad oceanem, ale jak zwykle, typowa lokalna wichura skutecznie to uniemożliwiła.
D.
A już wkrótce część druga niesamowitych przedmieść Lizbony