Rzymskie dolce vita [cz.1]

Jakoś nigdy z Rzymem nie było mi po drodze. Zawsze na liście miałem kilka, lub kilkanaście innych miast, które najpierw chciałbym odwiedzić. Tak więc trafiłem tam zupełnie przez przypadek i to na całe 10 dni. Szukałem jakiegoś fajnego miejsca na listopad, żeby nie kisić się w domu z mamą cały urlop i tak, szukając najtańszych […]

0

Jakoś nigdy z Rzymem nie było mi po drodze. Zawsze na liście miałem kilka, lub kilkanaście innych miast, które najpierw chciałbym odwiedzić. Tak więc trafiłem tam zupełnie przez przypadek i to na całe 10 dni. Szukałem jakiegoś fajnego miejsca na listopad, żeby nie kisić się w domu z mamą cały urlop i tak, szukając najtańszych lotów z Poznania, padło na Rzym. Mama była zachwycona, ja trochę mniej ale, jak się później okazało, zupełnie niesłusznie. Datę wylotu mieliśmy dość nietypową, bo pierwszego listopada i tak zamiast iść na cmentarz, biegliśmy na pociąg, na lotnisko. ?

Lądowaliśmy na lotnisku Ciampino, które obsługuje wyłącznie tanie linie. Z tego powodu jest kompaktowe, nie da się tam zgubić i wszystko przebiega sprawnie i bezproblemowo. Pod terminalem stoi mnóstwo rożnych autobusów, które zawożą pasażerów do centrum Rzymu. Najlepiej wybrać busy firmy Atral, bo już za 1,20 euro można dotrzeć do końcowej stacji metra Anagnina ( linia A) i dalej w dowolne miejsce w Rzymie, podczas gdy w innych firmach ceny dochodzą do 6-8 euro. Na stacji metra kupowaliśmy początkowo bilety jednorazowe, bo parę dni zajęło mi rozpracowanie zakupu biletów tygodniowych. ?

Nasz hotel, Villa EUR znajdował się w dzielnicy EUR, na południowy zachód od centrum. Dzielnia super, bo bardzo spokojna, a turystów można by tam ze świecą szukać. Benito Mussolini jednak miał swoje zalety, bo zostawił po sobie całkiem dobrze zaprojektowaną nową dzielnicę z charakterystycznymi, śnieżnobiałymi budynkami, mieszczącymi różne instytucje państwowe, wśród których najbardziej spodobało mi się kwadratowe koloseum, ale o tym w kolejnych częściach. Pod nosem mieliśmy market, piekarnie i małe bary, okupowane, zwłaszcza rano, przez lokalnych emerytów. Jedyny minus, a nawet dwa, to dość długa droga do końcowej stacji metra Laurentina (około 15 minut) i to, że budynek hotelu znajdował się na dość wysokim wzgórzu, więc moja biedna, nie całkiem już młoda, mama musiała codziennie pokonywać tą drogę ze dwa razy. Czasem była tak zmęczona, że robiliśmy krótki przystanek w połowie, ale zawsze totalnie szczęśliwa, tym bardziej, że pogodę mieliśmy cudowną. Przez całe 10 dni było około 22 stopnie i tylko raz krótko padało. Nie myślcie jednak, że zawsze tak wygląda listopad w Rzymie, bo potrafi być o wiele chłodniej i bardziej deszczowo. Sam hotel znajdował się w środku sosnowego (a może piniowego lasku) i, jak to moja mama określiła, parter to „elegancja Francja”, a wyżej już tylko gorzej. I rzeczywiście tak było. Na parterze witał gości marmurowy, okazały hol z ceglanymi sklepieniami, a wyżej korytarze i same pokoje były już lekko wysłużone. Ceglane sklepienia są pozostałością klasztoru, na fundamentach którego wzniesiono zupełnie współczesny budynek. Mimo wszystko poleciłbym ten hotel, bo było czysto, a cena jest, jak na rzymskie warunki, bardzo dobra czyli nieco ponad 40 euro za dwuosobowy pokój ze śniadaniem. A propos śniadania: trzeba wcześnie wstawać, bo około dziewiątej bufet był pustawy i trzeba było trochę czekać aż coś rzucą głodnemu tłumowi na pożarcie. ? Na szczęście trwało to tylko parę dni, dopóki nie wyjechała ogromna wycieczka z Niemiec.

EUR czyli współczesne oblicze Rzymu
Koloseum

Naszą przygodę z Rzymem zaczęliśmy najbardziej standardowo jak się tylko da czyli od Koloseum. No i rzeczywiście robi wielkie wrażenie. Zwłaszcza, że widzieliśmy je pierwszy raz wieczorem. Cudownie oświetlone ciepłym, żółtym światłem wydaje się wielką, teatralną dekoracją. Po wszystkich ochach i achach zorientowałem się, że nie mamy jak wrócić do hotelu. Automaty w metrze przyjmują tylko mniejsze nominały, więc zaczęliśmy szukać jakiegoś miejsca, gdzie można by rozmienić pieniądze. Było to dość karkołomne zadanie, bo było już dość późno. Pomyślałem: na dworcu kolejowym na pewno coś się znajdzie. I tak trafiliśmy na ogromny dworzec Termini który, swoją drogą, zachwycił mnie architektonicznie, chociaż wielka, zwalista i współczesna bryła nijak się ma do otoczenia. Na dworcu wszystkie sklepy były już zamknięte, a pan w kantorze stwierdził , że nie rozmienia pieniędzy. Ale od czego jest niezawodny McDonald. Kupiliśmy lody i tym sposobem rozmieniliśmy pieniądze. Mimo lodów i tak byliśmy mega głodni, więc weszliśmy do pierwszej lepszej restauracji w pobliżu dworca i niestety okazało się to dużym błędem. W Rzymie trzeba bardzo uważać przy wyborze miejsca do jedzenia , bo można bardzo przepłacić. Za malutką porcję makaronu z muszelkami sztuk cztery, ossobuco (które mojej mamie bardzo smakowało) i dzbanek wina stołowego zapłaciłem? 80 euro. I to w restauracji, która wyglądała jak zwykła, tania jadłodajnia. Przeczytałem później, że okolice Termini to zagłębie słabych i bardzo drogich restauracji, które tylko czyhają na nieświadomych turystów z okolicznych, luksusowych hoteli. Po kolacji zahaczyliśmy jeszcze o przepiękny okrągły Piazza Republica, gdzie przy jednym z barów ludzie tańczyli na ulicy i tak minął pierwszy dzień naszego rzymskiego dolce vita.

Rozmazana Piazza Republica 🙂
Chwytając ostatki lata w listopadzie

A w części drugiej: gdzie jest morze?, napełnianie di Trevi i prawie cały dzień w ogrodach Villa Borghese.

D.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *