Ponieważ był listopad, po polskich deszczach i wiatrach byliśmy spragnieni słońca, morza i plaży. I tak już drugiego dnia, z samego rana, zamiast zwiedzać wspaniałe zabytki Rzymu pojechaliśmy? nad morze. Może nie każdy wie, ale Rzym nie leży nad morzem. Główna część miasta leży trzydzieści kilometrów od brzegu. To znaczy oficjalnie Rzym jest nad morzem, bo nadmorska dzielnica Lido di Ostia oficjalnie należy do miasta, ale tak naprawdę stanowi odrębną całość i trudno w niej szukać jakiegokolwiek podobieństwa do centrum. Tak więc wsiedliśmy w podmiejski pociąg ze stacji Piramide i po 40 minutach wysiedliśmy na stacji Cristoforo Colommbo, skąd miało być najbliżej do plaży. Mieliśmy ułatwione zadanie z dojazdem, bo nasza dzielnica EUR znajdowała się pomiędzy centrum, a morzem, stąd podróż zajęła nam trochę mniej czasu. Gdybyśmy wysiedli stację wcześniej byłoby dużo bliżej do plaży, ale o tym przekonaliśmy się dopiero parę dni później, kiedy na koniec rzymskich wakacji pojechaliśmy pożegnać się z morzem.
Nie ma, nie ma morza na pustyni
Wysiadamy z dworca, a tu całkiem pusto. Zero ludzi, aut, a morza zupełnie nie widać. Wzdłuż brzegu biegła gęsto zabudowana od strony morza ulica. Było tam wszystko: małe hostele, bary, restauracje i prywatne domy, ale ani skrawka gołej plaży. Wszystko oczywiście po sezonie zamknięte na dziesięć spustów. Stwierdziłem, że w końcu gdzieś pomiędzy budynkami będzie jakieś przejście. No i tak sobie szliśmy pustą ulicą. I szliśmy. I szliśmy. I szliśmy. Wszędzie ogrodzenia, bramy, furtki, płoty i tabliczki z napisami ? tylko dla gości?, lub ?własność prywatna?. W końcu po chyba dwóch kilometrach znaleźliśmy wejście na małą plażę. Po drodze, zrezygnowani, chcieliśmy nawet podjechać autobusem, ale mimo, że minęliśmy parę przystanków nic nie jechało. W końcu na którymś z kolejnych przystanków znaleźliśmy informację, że poza sezonem nic tu nie jeździ. Kiedy w końcu weszliśmy na plażę byliśmy mega szczęśliwi. I jednocześnie przerażeni, że zaraz czeka nas droga powrotna na dworzec. Plaża sama w sobie nie jest zbyt piękna. Piasek jest bardzo ciemny, gruboziarnisty, a przy brzegu jest mnóstwo drobnych kamieni. Ale i tak, biorąc pod uwagę listopad, był to dla nas raj na Ziemi. Rzymianie jednak raczej nie korzystają z miejskich plaż, wybierając te dalej położone od miasta i wcale im się nie dziwię.
Uroczyste otwarcie di Trevi
Tego samego dnia zjedliśmy jedną z najlepszych pizz w naszym życiu, w małej knajpce na Zatybrzu. Typowy Polak byłby nią rozczarowany. Bo nie dość, że bez sosu, to jeszcze bez grubych brzegów i tylko z dwoma składnikami: serem i bazylią. Istne cudo! Pewnie dlatego, że do jej przygotowania idą tylko najlepsze składniki, bo żaden Włoch nie zbezcześci takiej świętości jak pizza tanim serem, czy np. mrożonymi ziołami. Wracając do hotelu zupełnie przypadkiem natrafiliśmy na fontannę di Trevi. To znaczy bardziej podążyliśmy za tłumem, żeby zobaczyć na co gapi się tyle ludzi tak późnym wieczorem. Spojrzeliśmy na nią i zrobiliśmy wielkie „łeeeeeeee”! Nie ma wody! Ale szkoda. Pewnie jest w remoncie. Chwilę narzekań później zobaczyliśmy, że z otworów pomiędzy rzeźbami fontanny zaczęło uciekać kilka szczurów. One już na pewno wiedziały co się święci. Nagle ze wszystkich sikawek trysnęła ściana wody. Rozległy się brawa i błysnęły flesze aparatów. Okazało się, że było to uroczyste otwarcie fontanny po wielomiesięcznym remoncie. I na takie coś trafiliśmy zupełnie przypadkiem! Oczywiście obiecaliśmy sobie przyjść pod fontannę w dzień, na obowiązkową sesję zdjęciową.
Villa Borghese
Kolejny dzień minął pod znakiem ogrodów Villi Borghese. To ogromny parkowy teren w samym sercu miasta, gdzie można przepaść na parę dni, upajając się cudownymi widokami. Czego tam nie ma! Rzeczki, alejki, mostki, stawy z wygrzewającymi się na słońcu żółwiami, rzeźby, mniejsze i większe ogrodowe budowle, stylizowane na ruiny świątyń, tarasy widokowe i fontanny. Wszystko bardzo zadbane i poza sezonem przyjemnie pustawe. Koniecznie trzeba to zobaczyć, tym bardziej, że w ciszy i spokóju można odpocząć od szalonego i głośnego centrum. Punktem obowiązkowym w parku jest taras widokowy skąd rozpościera się widok na Piazza del Popolo i cały Rzym. Zaraz obok jest słynna pojedyncza palma, która króluje na instagramowych zdjęciach i którą użyłem w poprzednim poście jako zdjęcie tytułowe.
Wieczorem, po totalnym parkowym lenistwie zahaczyliśmy o Plac Świętego Piotra. Przecudnie oświetlony rzeczywiście robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza te dwie ogromne fontanny po bokach. Tym sposobem plac trafił na drugie miejsce naszej top listy, bo oboje z mamą stwierdziliśmy, że fontanny di Trevi już nic nie jest w stanie pobić. 🙂
D.
A już wkrótce: zobaczyć Neapol i umrzeć.