Od miesiąca wiedziałem, że prezentem urodzinowym dla mnie od Dawida będzie dwudniowa wycieczka, nie wiedziałem tylko dokąd. Do samego wyjazdu wszystko trzymane było w tajemnicy. Już nawet będąc na dworcu i czekając na pociąg, nadal nie wiedziałem co mnie czeka. Nawet zabronione mi było spoglądać do góry, żebym przypadkiem nie zobaczył nazwy miejscowości na rozkładzie. Grzecznie zastosowałem się do polecenia.
Po wejściu do pociągu szukając wolnego miejsca (nie mieliśmy rezerwacji), nie sposób było jednak się nie skapnąć gdzie jedziemy skoro 90% rezerwacji była do Hamburga, a informacja o tym wyświetlana jest w pociągach ICE nad siedzeniami. Co prawda Dawid starał się jak mógł bym się nie dowiedział, i nawet podkreślał kilkukrotnie żebym wiedział, iż nie wysiadamy na stacji końcowej. Nie kłamał, bo stacja dworzec główny w Hamburgu jest przedostatnia. Mimo to słaby z niego oszukista. Ja to bym nakręcił że mamy 3 przesiadki i jeszcze piętnaście kilometrów lecimy z buta. 😉 Mimo to, przez miesiąc nie wpadłem na to że będzie to Hamburg.
Podróż pociągiem trwała około 4 godzin. Lubię przemieszczać się pociągami. Są szybkie, czyste, można rozprostować nogi, a w kibelku nawet był na oknie przylepiony obrazek z kwiatuszkami, co by się pasażer poczuł przyjemnie załatwiając swoje… potrzeby.
Dworzec No Name
Dzień wcześniej pisałem przyjaciółce z Lublina o moim prezencie i obiecałem, że napiszę jej, gdy już będę wiedział gdzie jedziemy. Pomyślałem, że wyślę jej zdjęcie zrobione przed dworcem, na którym widnieje napis ?Hamburg?. Taaa… Dworzec piękny. Bardzo mi się podobał. Stalowe sklepienie i światło pochmurnego dnia wpadające przez okna sprawiało, że wnętrze dworca miało niesamowity klimat.
Brakowało tylko jakiegoś parowozu i dam w pięknych sukniach do kompletu.
Jeszcze w pociągu, gdy już szykowaliśmy się do wyjścia, moja mamuśka zaczęła się do mnie dobijać. Wiecie jak to jest. Nie odbierasz, a one od razu panikują. Za jej trzecim podejściem odebrałem i powiedziałem tylko, że za sekundę oddzwonię. Tak więc uczyniłem natychmiast po wyjściu z dworca, a przy okazji wypatrywałem na budynku magicznego napisu ?Hamburg Hauptbahnhof?. Zaraz przy pierwszym wejściu od strony muzeum, nad drzwiami nie było nic. Idziemy dalej i nic. Patrzę więc że na końcu jest duże zadaszone wejście na dworzec, myślę sobie: pewnie główne wejście. Tam będzie napis. A dupa! Na dworcu w Hamburgu na próżno go szukać. Jedyny napis jaki udało mi się wypatrzeć, był sam ?Hauptbahnhof? nad wejściem od strony północnej. Tak więc ze zdjęcia nici.
Nasz hotel znajdował się jakiś kilometr na południe od dworca. Idąc w tamtym kierunku zauważyliśmy, że dzielnica, w której go postawili, jest pełna hinduskich sklepów, restauracji, jak i samych hindusów. W ogóle jest tam też cała mieszanka muzułmańska. Gdzieś po drodze mijaliśmy wietnamską restaurację, w której były kawałki wykładzin na parapetach, kwiatki w rozwalonych, starych doniczkach, i tona kurzu dookoła. Nie wiem kto by chciał się stołować w takim lokalu. Niedaleko za nią, po prawej stronie był nasz hotel. Niewielki, bo tylko 24 pokoje, ale wyglądał na nowy i zadbany. Niestety przyszliśmy krótko po dziesiątej, a check in był dopiero od czternastej, więc Dawid zostawił tylko swój plecak i poszliśmy zwiedzać.
Na początek Hafen City
Centrum Hamburga jest dość niewielkie i łatwo przemieszczać się tam pieszo. Postanowiliśmy więc na początek wybrać się na spacer. Idąc od dworca głównego wzdłuż Steintorwall w kierunku Hafen City, po prawej stronie mijaliśmy muzeum czekolady, w którym można własnoręcznie zrobić sobie tabliczkę i wziąć na pamiątkę, lub do oszamania na miejscu.
Wstąpiliśmy też na sekundę do Haus der Photographie. Tam znajdują się wystawy i biblioteki, a wszystko kręci się wokół fotografii. Dalej przechodziliśmy przez Speicherstadt. Jest to największy na świecie kompleks magazynów zbudowanych z czerwonej cegły w stylu neogotyckim. Ta niesamowita zabudowa została wpisana na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Nie da się tam przejść obojętnie i nie zrobić żadnej fotki. Tam też, zaraz za pałacykiem, natknęliśmy się na kawiarnię. Ogólnie rozglądaliśmy się za kawą od samego dworca i nic, także bez zastanowienia wstąpiliśmy rozgrzać się trochę czarnym płynem. Niestety barmanka nie była nami w ogóle zainteresowana. Bardziej interesował ją telefon, a w związku z tym, skorzystaliśmy tylko z toalety i ruszyliśmy dalej. Weszliśmy w ulicę Großer Grasbrook. Tam znajduję się przystań, przy której przycumowane zostały zabytkowe żaglowce, ale nie tylko. Są tam też bary, w których można kupić tamtejszy specjał, czyli bułe z rybą smażoną albo śledziem.
Gdy już przeszliśmy całą przystań, Dawid zatrzymał się przy mapce okolicy. Wcześniej mówił że zarezerwował nam ?coś? na godzinę szesnastą, i że będziemy musieli tu wrócić. Popatrzyłem na spis i jedyne co mi pasowało do zainteresowań Dawida to muzeum miniatur. Wcześniej, gdy jechaliśmy pociągiem, przeglądałem przewodnik, w którym widziałem, że je zaznaczył. Nie wiedziałem jednak, że rezerwował nam tam wjazd i generalnie chciałem go odwieźć od tego pomysłu. Ale skoro bardzo chce to już niech będzie. Dalsze poszukiwania kawy zdały się na nic. W okolicy nie było żadnej dobrej kawiarni. Jedynie parę lokali z fastfoodem, raczej dla pracowników okolicznych biurowców, których było tam na pęczki. Szkoda, bo miejsce fajne, ale puste. Brak kawy i deszczowa aura dała mi się we znaki i momentalnie straciłem humor, a biedny Dawid myślał, że jestem niezadowolony z prezentu.
Symfonia rozczarowań
Dotarliśmy do budynku Elbfilharmonie. Sama bryła nie powaliła nas na kolana. Fakt, jest to potężny budynek o nietypowym kształcie i człowiek przy nim czuje się maciupeńki. Wcześniej oglądałem film dokumentalny o Filharmonii. Widziałem jak powstawała i byłem zachwycony. Na żywo natomiast, coś było nie tak. Pomysłowe, dziwnokształtne okna z daleka wyglądają jakby były brudne. Tak jak stare lustra weneckie czy okulary z zaśniedziałymi plamami. Zwyczajnie z daleka wyglądały na stare. Podobała mi się za to iluminacja na kasach biletowych przy wejściu. Na ścianie była wyświetlana falująca tafla wody. W filmie widziałem że wstęp na taras jest dla każdego, więc jakbyśmy mieli z tego nie skorzystać? Przed wejściem okazało się że jednak trzeba mieć bilet. Po prawej stronie kas było wejście bez biletów, wiec poszliśmy za innymi w tym kierunku.
Na końcu doszliśmy do wind i wjechaliśmy na szóste piętro, na którym była restauracja. Do tej pory myślałem że umiem korzystać z windy, ale okazało się to nieprawdą. 😀 W windzie, zamiast podświetlać wybrany przez nas przycisk, migały wszystkie. Jeździliśmy tak zatrzymując się na co drugim piętrze. W końcu jakoś dotarliśmy. Tam okazało się że wejście jest tylko dla osób niepełnosprawnych, a inni muszą udać się po bilet, i wejść głównym wejściem. Gdy już wychodziliśmy z windy, zauważyliśmy, że nie jesteśmy jedynymi osobami, które nie ogarniają zamysłu architekta.
Poddaliśmy się. Poszliśmy do kasy, a dokładniej do automatu w którym kupowało się wejściówki. A w zasadzie wybierało, bo były bezpłatne. Trzeba było tylko wybrać godzinę wejścia i wyskakiwał bilecik, który skanowało się przy bramce. Ze względu na to, że do godziny wstępu mieliśmy jeszcze dziesięć minut, skorzystaliśmy z okazji i poszliśmy w końcu po kawę, bo zaraz naprzeciwko wejścia zauważyliśmy kawiarnię. Kupiliśmy dwie duże kawy z mlekiem i od razu humor mi się poprawił.
Po przejściu przez bramki, przed nami ukazały się długie na 83m ruchome schody i pomieszczenie, które przypominało mi trochę kopalnię soli. Na pierwszym poziomie było olbrzymie okno z widokiem na rzekę i schody do głównego hallu, który przy rozmiarach budynku wydawał się naprawdę niewielki. Wrażenie jednak zrobiły na mnie falowane szyby. Świetny efekt wizualny. Przeszliśmy taras w koło, zahaczyliśmy o toaletę, która również mnie rozczarowała, bo biorąc pod uwagę czas pracy i kasę jaką włożyli w budowę Filharmonii, spodziewałem się czegoś więcej niż dworcowych toalet z szarymi płytkami. Gdyby się przyjrzeć dokładniej, to wykończenie też pozostawia sporo do życzenia. Wygląda tak, jakby już w końcu chcieli mieć budowę za sobą i po prostu robili szybko, byle jak, tylko żeby w końcu dotrzymać terminu. Oficjalnie koszt budowy wyniósł 866 milionów euro, co daje Elbfilharmonie dwunaste miejsce wśród najdroższych budynków świata, ale nieoficjalnie mówi się o znacznie większej sumie. Niestety nie dane nam było zobaczyć Sali koncertowej, ponieważ w tym dniu był tylko koncert amerykańskiego chóru gospelowego, co nie specjalnie nas kręciło. Tak więc szału ni ma, za to chociaż widok z tarasu na miasto bardzo ładny, no i te falowane szyby… A! jeszcze jedno! Ciekawostką jest to, że sala koncertowa „wisi w powietrzu” w środku budynku. Jest umieszczona na specjalnie skonstruowanych „amortyzatorach”, dzięki którym dźwięk zostaje stłumiony, a mieszkańcy apartamentów i hotelu, które znajdują się w budynku, mogą spać spokojnie.
W kolejnym poście opowiem o natrętnych prostytutkach i niesamowitej aukcji ryb, na którą zabrał mnie Dawid.
M.