Jest takie miejsce na ziemi, które kiedyś było kawałkiem Ameryki w Europie. I to nawet całkiem sporym kawałkiem, bo to amerykańskie miasteczko, a właściwie nawet całkiem sporych rozmiarów miasto, zajmowało ponad 500 hektarów i mieszkało w nim 10 tysięcy Amerykanów.
Jak na zacne miasto przystało było tutaj wszystko, czego potrzebowali jego mieszkańcy do wygodnego życia. Kiedy byli chorzy, lub bolał ich ząb szli do miejscowej kliniki, a w tym czasie ich dzieci siedziały w, charakterystycznych dla amerykańskich szkół, jednoosobowych ławkach, a starsi na miejscowym oddziale Uniwersytetu Maryland. Kiedy mieli ochotę czegoś się napić szli do miejscowego baru. Kiedy chcieli się zrelaksować mogli poćwiczyć w całkiem sporych rozmiarów hali sportowej, lub iść do kina, które znajdowało się tuż obok. A może jakiś sport? Boisko do koszykówki lub bejsbola, oczywiście z trybunami i charakterystyczną tablicą wyników stały otworem. Wszystko było pod ręką, a kiedy było trochę za daleko, można podjechać miejscowym autobusem. Co niedzielę modlitwa w kościele, lub wizyta w kasynie. A co jeśli chcieli zjeść amerykańskie płatki śniadaniowe, lub przekąsić typowe amerykańskie słodycze? No problem. Trzeba tylko przejść przez punkt kontrolny na granicy miasta, na drugą stronę ulicy, do pobliskiego sklepu.
Po ulicach Beniamin Franklin Village, bo tak nazywało się to miasto, wolno sunęły amerykańskie krążowniki szos, a kiedy skończyła się w nich benzyna można było je zatankować na prawdziwej, amerykańskiej gas station. Tuż obok stacji był hotel, w którym zatrzymywali się goście mieszkańców. Nawet ulice miały amerykańskie nazwy, np. Lincoln Avenue, lub Friendship Circle.
Kawałek Ameryki powstał zaraz po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej, kiedy amerykańskie wojsko zajęło byłe koszary Wehrmachtu w Mannheim, 80 kilometrów na południe od Frankfurtu nad Menem. Koszary zostały rozbudowane i po kilkudziesięciu latach przerodziły się w prawdziwe miasto w mieście, odgrodzone od Mannheim drutem kolczastym i punktami kontrolnymi. Podczas gdy żołnierze uczestniczyli w ćwiczeniach, lub zagranicznych misjach ich rodziny prowadziły tutaj zupełnie normalne, cywilne życie.
Po zjednoczeniu Niemiec liczba Amerykanów stopniowo zaczęła spadać. Jeszcze w 2010 roku było ich 8 tysięcy. Trzy lata później rozwiązano garnizon, a ostatni Amis (jak pieszczotliwie nazywają ich Niemcy) opuścili Mannheim całkiem niedawno, bo w 2015 roku. Przeprowadzając się do ojczyzny musieli zostawić praktycznie cały dobytek, którego wyprzedaż trwa jeszcze do dzisiaj. Jego transport samolotem byłby zbyt drogi, podobnie jak specjalne szczepienia i kwarantanny domowych kotów, które pozostały na terenie bazy i są dokarmiane przez miejskich pracowników.
Nie oznacza to jednak, że życie w Benjamin Franklin Village zamarło. Wręcz przeciwnie. Raz w miesiącu są organizowane tzw. otwarte drzwi, podczas których można kupić stare sprzęty i materiały budowlane z bazy. Zaraz po jej likwidacji był tutaj dość spory obóz dla uchodźców. W mieszkaniach byłych szeregowych i oficerów na moment powróciło codzienne życie, a między blokami znów zawisło pranie. Większość obszaru była jednak niezamieszkana i na parę lat stworzyło to unikatowy w skali świata, postapokaliptyczny krajobraz. Taki Czarnobyl w środku Europy. Strasznie żałuję, że zaraz po otwarciu bram (czyli rok temu) tam nie zawitaliśmy, bo byłoby to niesamowite doświadczenie.
Dziś niestety jest to możliwe tylko częściowo, bo około połowa starych budynków została już wyburzona. Rozpoczął się wielki projekt pod nazwą „Konwersja” mający na celu przywrócenie ponad 3% powierzchni miasta cywilom. Na 144 hektarach ma powstać zupełnie nowa dzielnica, która wielkością dorówna całemu centrum Mannheim. Ma tutaj zamieszkać ponad 10 tysięcy osób, a mieszkania i domy będą obejmowały wszystkie segmenty cenowe: od drogich apartamentów po tanie, socjalne kawalerki, na sprzedaż, lub wynajem. Chodzi o jak największe zróżnicowanie społeczne, tak by Benjamin nie stał się enklawą bogaczy.
Obecnie większość Benjamin Franklin Village jest wielkim placem budowy. W dawnej hali sportowej otworzono pierwszą kawiarnię. Pierwsi mieszkańcy już się wprowadzają i otworzono dla nich przedszkole (z którego śmiano się, że to najlepsze przedszkole w Niemczech, bo chodziła do niego początkowo tylko dwójka dzieci), a w pobliżu kursują na nowej linii, elektryczne autobusy.
Są jednak nadal miejsca, które wciąż przyprawiają o dreszcze. Jednym z nich jest opuszczony hotel. Oficjalnie nie można do niego wchodzić, ale brak ochrony i wielka dziura w ogrodzeniu sprawiają, że łatwo się tam dostać.
Byliśmy tam późnym popołudniem i przyznaję: strach był tak wielki, że nie odważyliśmy się wejść do jednego z pokojów. Tym bardziej, że wszystkie drzwi i okna były otwarte, a w niektórych było widać ślady bytności prawdopodobnie bezdomnych. Absolutna cisza, złowrogi klimat i atmosfera, jak gdyby przed chwilą pokoje opuścili ostatni goście sprawiają, że z powodzeniem można by tam nakręcić kolejną część Piły, Czarnobyl 2, a i Psychoza dałaby radę.
Mimo wszystko zdecydowanie jest to miejsce warte odwiedzenia. Pomiędzy nowymi blokami wciąż można znaleźć resztki dawnej bazy, a na pobliskim składowisku poprzewracane maszty do gry w kosza, elementy radarów, a nawet zabytkowego citroena. Gdybyście przypadkiem przejeżdżali przez południowy zachód Niemiec, warto zjechać z autostrady i odwiedzić Beniamin Franklin Village. Dreszczyk emocji, zwłaszcza pod wieczór, macie zapewniony!
D.