Paryż, a jednak bez wieży
Paryż. Wieża Eiffla, Pola Elizejskie, eleganckie kamienice z małymi balkonikami, place, Łuk Triumfalny, piramida Luwru. Ale zaraz, czy to na pewno Paryż? Wieży Eiffla nie widać. Stoją za to równe rzędy paryskich kamienic. Łuk Triumfalny też jakby trochę inny. Mniejszy, ale równie piękny i bogato zdobiony. Przepiękne place z restauracjami i opera. Nie bez powodu Nancy nazywane jest małym Paryżem. Ma też inne przydomki jak na przykład „stolica wschodu”, a to dlatego, że obok Strasburga jest największym miastem we wschodniej Francji. Zresztą Nancy od zawsze konkurowało z pobliskim sąsiadem, ale moim skromnym zdaniem wygrywa w konkursie zdecydowanie. Stolica Lotaryngii, już bardziej chyba nie może być francuska , a określenie „Francja- elegancja” pasuje do niej idealnie. Strasburg, pisany po francusku jako Strasbourgh, wygląda natomiast jak wiele innych, pobliskich niemieckich miast i sprawia wrażenie, jakby trochę na siłę został przyłączony do Francji. Zresztą Alzacja, której jest stolicą, podobnie jak Lotaryngia przechodziły z rąk do rąk , by ostatecznie wylądować w rękach Francuzów.
Ostatnio szala rywalizacji między dwoma konkurentami przechyliła się na korzyść Nancy. Nazywane jest najmłodszą metropolią kraju. We Francji takie miano mogą nosić tylko największe miasta, których liczba mieszkańców przekracza 400 tysięcy. Władze Nancy jednak tak długo i usilnie starały się o przyznanie takiego miana, że w końcu politycy ulegli namowom i wbrew zasadom dopisali Nancy do listy metropolii, pomimo że nie przekracza nawet dwustu tysięcy.
Staś idolem Nancy
Ale skąd „polskie Nancy” w tytule? Otóż władcą miasta był polski król Stanisław Leszczyński. Tak, tak. Stasio tak dobrze zarządzał Nancy, że okres jego panowania był złotym czasem dla Nancy i do dzisiaj żaden z jego z mieszkańców nie powie złego słowa na temat polskiego króla, a pamięć o nim jest wciąż żywa. Główny plac miasta to Place du Stanislav, a imię króla przewija się w nazwach restauracji, szkół, sklepów i firm. Byłem ciekawy jak doszło do tego, że Stanisław Leszczyński został władcą nie tylko Nancy, ale i całej Lotaryngii i sprawdziłem to na Wikipedii. Losy Stasia były bardzo tak zawiłe, że „Gra o Tron” przy nich to prosta bajka. W każdym bądź razie Staś dwukrotnie zasiadał na polskim tronie, a jego zięciem był król Francji Ludwik XV i żył w Nancy aż do śmierci. Swoją drogą taki serial o losach Leszczyńskiego byłby arcy ciekawy.
Trudny wybór
Bardzo długo zastanawialiśmy się dokąd pojechać tym razem. Najpierw na tapecie był Würzburg. Na zdjęciach wygląda trochę jak Praga, a na kamiennym moście jego mieszkańcy piją wino w wypożyczonych kieliszkach z pobliskiej budki. Potem zastanawialiśmy się nad Luksemburgiem, który oddalony jest o około dwie godziny od nas. Studiowałem co można tam zobaczyć i jakoś nic mnie nie powaliło na kolana. Nie wykluczam, że kiedyś tam pojedziemy, ale chyba to nie jest jeszcze TEN moment. W końcu zdecydowaliśmy: jedziemy do Nancy. Nie była to moja pierwsza wizytaw tym mieście. Parę lat temu odwiedziłem tam mojego kolegę, który był na wymianie studenckiej. Nie pamiętam jednak zbyt wiele z tego wyjazdu. Jedyne co potrafię sobie przypomnieć to to, że jadłem obiad gdzieś w pobliżu Placu Stanisława. Później obraz coraz bardziej się zaciera. Pewnie ma to związek z długim wieczorem i jeszcze dłuższą nocą, kiedy to odwiedziliśmy dwie dyskoteki, a potem padliśmy ze „zmęczenia” nad ranem w obskurnym akademiku.
Tym razem miało być inaczej: mniej alkoholu (trochę wyszło, ale nie do końca) i więcej zwiedzania (trochę wyszło, ale też nie do końca).
Pierwsze wrażenie
Do Nancy wyjechaliśmy ”z samego rana tzn.o 9:30”. Dla mnie i tak była to nieludzka pora, a właściwie noc jeszcze ,bo byłem po nocnej zmianie, więc spałem jakieś trzy godziny. Wybraliśmy się tym razem silniejszą ekipą, we trójkę, z Tomkiem. Po około dwóch godzinach jazdy byliśmy już na miejscu. Przyznam się szczerze, że moje pierwsze wrażenie było nieco oddalone od wyobrażenia idealnego miasta, które elegancją może równać się z największymi gwiazdami na arenie francuskich metropolii. Z miejskich zaułków docierał zapach świeżego moczu, a na Place Carnot, pierwszym placu, do którego dotarliśmy rozdawano darmowe jedzenie dla ubogich. Dalej jednak miało być już tylko lepiej.
Brama do wielkiego żarcia
Ostatnio wynalazłem doskonały sposób na zwiedzanie miast. W mapach Google zaznaczam wszystkie interesujące mnie miejsca (opcja tzw. ”moje miejsca”), co pozwala potem na zaliczenie wszystkich punktów jak najkrótszą trasą i eliminuje problem ”no dobra, a gdzie teraz?”. Jednym z pierwszych punktów na naszej trasie była wspaniała miejska brama Porte de la Craffe, która prowadzi w prostej linii do serca miasta- Placu Stanisława. Brama od czternastego wieku właściwie nie zmieniła się zupełnie, a w czasie Rewolucji Francuskiej służyła również za więzienie.
Tuż za bramą, na ulicy Wielkiej, zaczyna się nieprzerwany ciąg różnych restauracji, bistro i barów no oczywiście atakujące zewsząd zapach natychmiast przypomniały nam, że jesteśmy koszmarnie głodni. Było niedzielne południe i wydawało się, że właśnie połowa miasta postanowiła coś zjeść. Wszędzie na stolikach stały karteczki z rezerwacjami, inne były kompletnie zajęte, a na dodatek część restauracji miała się zaraz zamknąć, żeby otworzyć się z powrotem dopiero pod wieczór. W każdym bądź razie znalezienie czegoś do jedzenia nie było łatwe.
Weszliśmy do jednej z restauracji i pani, która oczywiście miała problem z angielskim napisała nam na kartce godzinę czternastą. Oznaczało to, że nie możemy zjeść, bo kuchnia nie wydaje już (albo jeszcze)ciepłych posiłków. Jedynym miejscem, na które się załapaliśmy była Restaurand des Freres Marchand, ale i tak musieliśmy poczekać chwilę na wolny stolik. Freres dostało się na listę prestiżowego przewodnika po francuskich restauracjach Gault & Millau i już wkrótce miało się okazać, że nie bez powodu. Okazało się, że możemy zjeść tylko brunch w formie bufetu, który kosztuje 29 euro od osoby. W Niemczech byłby to obiad z nieco wyższej półki, jednak we Francji jest to nawet dość atrakcyjna cena, jak na jedzenie bez ograniczeń. Bufet okazał się bardzo rozbudowany i jeśli ktoś umiejętnie skomponował swój talerz, brunch zamieniał się w obiad. To co przykuło naszą największą uwagę to różne francuskie sery, a i karczochy dawały radę. W trakcie jedzenia podchodziły do naszego stolika kelnerki i łamaną angielszczyzną ( z widocznym wielkim trudem) proponowały nam dodatkowe przekąski, których nie było w bufecie. I tak kolejno załapaliśmy się jeszcze na jajka w koszulkach w sosie holenderskim (pyszne), mini burgery (jeszcze pyszniejsze) i mini hot dogi, na które już nie znaleźliśmy miejsca.
I jeszcze deser
Pomimo wielkiego obżarstwa, kawy i wina trzeba było jeszcze jakimś cudem znaleźć miejsce na wisienkę na torcie czyli deser, a w tym wypadku wybór był chyba największy. No i tym sposobem na nasze talerze wjechały jeszcze kolejno: mus czekoladowy, mus malinowy, owoce z kruszonką (ten deser okazał się hitem całego obżarstwa) no i nasze nieśmiertelne ”macarons”, które znamy już z Paryża. Małe ciasteczka z mąki migdałowej z różnymi nadzieniami (według mnie najlepsze jest cytrynowe i truskawkowe) znane już od Średniowiecza, są jednym z symboli Francji, przynajmniej dla nas.
Ale zaraz, mieliśmy zwiedzać Nancy. Przypomniało się nam o tym po mniej więcej dwóch godzinach. Niestety wypadało w końcu wyjść z tej francuskiej krainy rozkoszy i zobaczyć coś ciekawego, ale o tym już w części drugiej.
D.