Po orgiastycznym eklerku, winie i przepysznej kawie zakończyliśmy pierwszy dzień w Budapeszcie w Wielkiej Hali Targowej, która znajdowała się naprzeciwko kawiarni. Hala o wdzięcznej i łatwej do zapamiętania nazwie Vásárcsarnok, to absolutne must see w Budapeszcie. W pierwszym momencie myślałem, że to dworzec kolejowy, bo przepiękne, bogato zdobione wejście nad którym był wielki zegar, trochę przypominało mi dworzec Keleti. Hala jednak nigdy nie była dworcem i od otwarcia w 1897 roku była największym bazarem Budapesztu. Chociaż ma jednak trochę wspólnego z koleją, bo prowadzi do niej tunel pod Dunajem w którym małe wagoniki dowoziły towary. Nie wiem czy ten tunel jest nadal używany do dostaw, bo nigdzie nie znalazłem na ten temat informacji. Wnętrze jest równie przepiękne i można dostać oczopląsu od setek salami, kolorowych papryczek, przypraw z całego świata i węgierskich win. Chyba można dostać tam wszystko, co potrzebuje węgierska gospodyni: od warzyw i owoców, przez najdziwniejsze części świnki i krowy po ryby i nabiał. Podobno jest jedna zasada przy zakupach. Nie wolno niczego dotykać, ani nawet wskazywać palcem, bo sprzedawcy sami wybierają dla nas np. owoce. Na pierwszym piętrze znajdują się różne artykuły gospodarstwa domowego i pamiątki. Ceny są bardzo przystępne, a w dodatku można się jeszcze targować.
W podziemiach jest Aldi, gdzie zrobiliśmy drobne zakupy. Asortyment jest znacznie uboższy niż w Niemczech, zresztą to samo dotyczy Aldików w Polsce. Co ciekawe kasjerki płynnie przełączają się z węgierskiego na niemiecki. Jednak Austrowęgry wciąż odciskają swoje piętno na Węgrach i większość z nich zna niemiecki. Myślę, że wciąż jest w nich takie poczucie krzywdy i niesprawiedliwości, że potężne i bogate cesarstwo, którego obok Wiednia, perłą w koronie był Budapeszt, jedną decyzja polityków zostało zmniejszone do mikroskopijnych Węgier z raptem 10 milionami mieszkańców. Zmęczeni intensywnym dniem zasnęliśmy momentalnie w hotelu, bo następnego dnia czekało na nas Wzgórze Zamkowe w Budzie.
Zamek w Budzie
Drugiego dnia, zaraz po znów mega wielkim śniadaniu ruszyliśmy autobusem w stronę Budy. Wysiedliśmy u podnóża ogromnego wzgórza, tuż przy wlocie tunelu i zamiast stać w kolejce do kolejki na szczyt postanowiliśmy dojść tam na pieszo. I było warto. Widoki były oszałamiające. Ktoś bardzo sprytnie usadowił Budapeszt, bo górzysta Buda jest idealnym tarasem widokowym na płaski Peszt. O dziwo po drodze nie mijaliśmy zbyt dużo ludzi i bardziej tłoczno zrobiło się dopiero na szczycie. Droga jest przyjemna i nie męcząca, bo łagodne ślimaki, pokryte kocimi łbami nie są strome. Sam zamek chyba lepiej wygląda, kiedy patrzy się na niego po drugiej stronie rzeki niż z bliska. Nie jest jakiś stary, bo ma niewiele ponad 100 lat, a podczas Drugiej Wojny został zniszczony i potem odbudowany w bardzo uproszczonej formie. Jest za to ogromny, bo Budapeszt w ramach Austrowęgier od zawsze konkurował z Wiedniem i musiał mieć wszystko lepsze, większe i okazalsze od konkurencyjnej stolicy.
Na wzgórzu najpiękniejszym dla mnie miejscem jest Baszta Rybacka, której charakterystyczny biały kolor i fikuśne kształty przypominają mi zamek Disneya. Tuż obok, mimo protestów mieszkańców, wybudowano zupełnie nie pasujący do otoczenia ponury hotel Hilton, w którego złotych oknach odbija się baszta i kościół. W nowy budynek został wkomponowany, odrestaurowany kościół i klasztor , ale obie części średnio do siebie pasują. Idąc w jej kierunku od strony zamku, koniecznie trzeba przejść się uroczą alejką wzdłuż murów zamkowych. Zwłaszcza wiosną kiedy kwitną drzewa jest tam cudownie. Tuż obok znajduje się kościół Macieja z przepiękną, kolorową mozaiką na dachu i aż wierzyć się nie chce, że przez jakiś czas pełnił rolę? meczetu. Na wzgórze zdecydowanie trzeba poświęcić pół dnia, a jeśli ktoś chciałby zobaczyć wszystkie muzea w zamkowych murach to i pewnie cały dzień by nie wystarczył.
All you can eat i toaleta de lux
Po męczącym wzgórzu zrobiliśmy sobie tradycyjną popołudniową sjestę , a potem wylądowaliśmy w bistro Oktogon ( niedaleko placu Oktogon). Formuła baru jest prosta: jesz wszystko co chcesz i ile chcesz za określoną z góry kwotę, a płacisz dodatkowo tylko za napoje. Jedzenie było całkiem smaczne, ale najlepsze było to, że można było zjeść bez ograniczeń różne słodkości i ciasta. ? Cena? Prawie za darmo czyli około 16 złotych od poniedziałku do piątku, do maksymalnie 22 złotych w niedziele. Wracając wieczorem do hotelu natrafiliśmy przez przypadek na letni festyn. Przez całe lato w jego ramach odbywały się różnego rodzaju wystawy, koncerty itp. rozsiane po całym mieście. Mega fajne klimaty. Na skwerze w samym środku miasta na trawnikach, ławkach i murkach bawili się ludzie, popijając winko lub piwko. I właśnie tam znaleźliśmy najbardziej luksusową publiczną toaletę w naszym życiu z? kilkunastoma żyrandolami na suficie. ?
A w następnej części: kolacja na fistaszkowych skorupkach, boski parlament nocą, meczet, którego nie było, arcy wytworna New york Cafe i Wyspa Małgorzaty.
D.