W sumie to Padwa zawdzięcza naszą zaszczytną wizytę przypadkowi. A dokładniej swojemu położeniu. Wędrując autem po Europie, jednym z obowiązkowych punktów po drodze była Wenecja. Gdzieś pomiędzy węgierskim Balatonem, a następnym przystankiem w austriackim Innsbrucku. Było lato więc nie dość, że trudno było znaleźć jakiś sensowny nocleg w Wenecji, to ceny przyprawiały o zawrót głowy. Stwierdziliśmy, że w takim razie można by spróbować poszukać czegoś w bardziej lądowej części miasta czyli Mestre. Okazało się, że to miejsce nie grzeszy pięknem, a w dodatku dojazd na wenecki dworzec zajmuje dość sporo czasu.
I w tym momencie pojawiła się doskonale położona Padwa. Nie dość, że sama w sobie jest ciekawa i piękna, to jest idealnym miejscem wypadowym do Wenecji. Podróż pociągiem trwa stąd niecałe pół godziny. Nie było też problemu ze znalezieniem noclegu, chociaż jak się później okazało nie był to do końca strzał w dziesiątkę.
Miejska dżungla i cykady
Przyjeżdżamy do Padwy w miarę wcześnie rano, bo mieliśmy do pokonania zaledwie dwie godziny z Triestu, gdzie nocowaliśmy dzień wcześniej. Pierwsze wrażenie? Jest zupełnie inaczej niż w Trieście. Bardziej włosko i egzotycznie. Wszędzie dookoła bujna zieleń. Wilgotne, ciężkie powietrze da się prawie kroić nożem, a dookoła słychać cykady. Morze cykad. Szukamy miejsca do zaparkowania, co szybko okazuje się karkołomnym zadaniem. Chyba jeszcze nigdy w żadnym mieście nie zajęło nam to aż tak dużo czasu. Wszystkie miejsca na wąskich, jednokierunkowych uliczkach są zajęte co do ostatniego, i tak krążymy wokół naszego mieszkania Airbnb, które zabukowaliśmy już parę miesięcy temu, w trakcie szczegółowego planowania naszego europejskiego tripu. I tak robimy coraz to większe koła wokół naszego mieszkania. Padwa to parkingowy koszmar.
W końcu parkujemy spory kawałek od celu, i dalej z ciężkimi podróżnymi torbami i milionem reklamówek, które uzbierały się po drodze przez te cztery poprzednie kraje, tarabanimy się na pieszo. Wilgotne powietrze, upał, plus te kilogramy bagażu powodują, że po raz pierwszy od tych paru tygodni w podróży, czuję się naprawdę zmęczony.
W końcu docieramy. Budynek w którym mamy mieszkać wydaje się nawet całkiem elegancki. Nasze mieszkanie jest jednak na ostatnim piętrze i najwyraźniej wcześniej było tu coś innego. Być może jakieś pomieszczenie gospodarcze, a może było częścią większego lokalu. W każdym bądź razie nie jest w najlepszym stanie. Składa się na nie mikroskopijna łazienka i równie mały pokój, gdzie jedna szafka i kawałek blatu mają robić za kącik kuchenny. Nic to, przecież i tak będziemy tutaj tylko spać, a cały następny dzień spędzimy w Wenecji.
Trzy w jednym i 3D
Wyruszamy czym prędzej na miasto, żeby nie tracić ani chwili. Przechodząc po nie do końca jeszcze obudzonych uliczkach Padwy od razu zauważamy pewną charakterystyczną rzecz w tym mieście. Podcienia. Mnóstwo podcieni. Napewno ma to swoje zalety podczas deszczu, lub upału bo praktycznie można przejść przez połowę centrum, ani na chwilę nie tracąc dachu nad głową. Dość szybko docieramy do jednego z głównych placów miasta Piazza de Santo (Placu Świętego). Góruje na nim jedna z największych atrakcji Padwy czyli Bazylika Świętego Antoniego. Potężny gmach ma aż osiem kopuł, ale widać je tylko z lotu ptaka.
Czuć tutaj ducha historii, i to tej naprawdę zamierzchłej, bo początki kościoła sięgają aż 1232 roku. Znajduje się tu grób Świętego Antoniego, który podobno ma moc uzdrawiania, nawet tych, którzy nie wierzą w Boga. No cóż, bóle głowy, które męczą Michała nie ustały, ale być może Antoni uchronił nas od innego choróbska, kto wie. Osobne miejsce w bazylice zajmuje język świętego, ale nie znaleźliśmy go, a w sumie też nie mieliśmy zbytnio ochoty go szukać. 😉 Warto wspomnieć, że Antoni to jeden z najszybciej kanonizowanych świętych. Proces „uświętawiania” trwał zaledwie rok, co na warunki kościoła katolickiego odbyło się lotem błyskawicy. W bazylice znajdziemy też polskie ślady, bo kaplica Świętego Stanisława została ufundowana przez miejscowych, polskich studentów.
Dosłownie dwa kroki od bazyliki znajdują się dwie kolejne atrakcje Padwy, obie darmowe. Pierwszą z nich jest kaplica pogrzebowa Oratorio di San Giorgio. Warto zajrzeć chociaż na chwilę do środka i zobaczyć jak za pomocą specjalnej techniki malowania nazywanej kwadraturą można spowodować efekt 3D. Postaci i budynki na freskach zdają się wychodzić ze ścian. Zaraz po sąsiedzku jest wejście do klasztoru Franciszkanów. Cisza, spokój, klasztorne krużganki i zielony dziedziniec pomogą naprawdę odetchnąć chociaż na chwilę od szaleńczej podróży przez pół Europy. I w ten sposób za jednym zamachem, na dziesięciu metrach kwadratowych, mamy wejścia do trzech, ciekawych atrakcji.
Padwa i zagubione igrek
Padwa to jednak bardzo kompaktowe miasto do zwiedzania. Idąc parę kroków od bazyliki docieramy do kolejnego ciekawego miejsca w mieście. To największy plac Włoch: Prato della Valle. Wokół placu, na planie wielkiego jaja, stoi aż 78 posągów. Były one stawiane stopniowo. Jest wśród nich wiele znanych postaci. Taki posąg mógł sobie postawić właściwie każdy pod warunkiem, że dowiódł, że pan X ma jakieś szczególne zasługi, które warto upamiętnić. Tutaj również znajdziemy kolejne polskie ślady, bo wśród figur podobno znajdują się dwaj polscy królowie: Stefan Batory i Jan III Sobieski.
Piszę podobno, bo nie udało nam się ich znaleźć, mimo że poświęciliśmy na to całkiem sporo czasu. Obraliśmy nawet specjalną taktykę. Ponieważ rzeźby stoją w dwóch rzędach Michał sprawdzał ten bardziej zewnętrzny, a ja ten wewnętrzny, za kanałem. Bo warto też wspomnieć, że rzeźby oddziela mały kanał, tak, że środek placu jest właściwie całkiem sporą wyspą na którą można się dostać za pomocą paru mostów. Michałowi szczególnie zależało na tym Batorym, bo twierdzi, że jest potomkiem Stefana, a gdzieś w w mrokach dziejów jego rodzinie zagubiło się igrek na końcu nazwiska. No cóż… Przełykamy gorycz porażki i maszerujemy dalej. Robi się coraz cieplej, ale dzięki temu, że wciąż napotykamy na swojej drodze nowe podcienia jest nam całkiem przyjemnie.
Pięć w jednym i Bo
Docieramy do następnego kombi pakietu Padwy, w skład którego wchodzą: trzy place i dwa pałace. Gdyby tak ustawić się w możliwie najdogodniejszym miejscu dało by się wszystkie te 5 atrakcji zmieścić na jednym zdjęciu. No może panoramicznym, ale zawsze. Tak tylko przypuszczam, bo nie sprawdzaliśmy tego w praktyce. Pierwszym z wielkiej trójki zabytkowych placów jest Piazza delle Erbe. Odbywa się tutaj codziennie targ, gdzie kupimy różne rzeczy, ale głównie owoce i warzywa. Niestety, kiedy dotarliśmy na plac około południa, było już po wszystkim, a ostatni handlarze pakowali swoje stragany.
Przy placu stoi potężny i piękny budynek Palazzo della Ragione. Budynek ten pełnił różne funkcje. Niegdyś była tutaj hala targowa i sąd. Później ogromna sala na piętrze, cała w drewnie, pełniła funkcje reprezentacyjne. Dziś budynek również pełni życiem, bo na parterze są liczne kawiarnie i lokale handlowe.
Od drugiej strony gmachu jest następny plac: Piazza della Frutta . Jak sama nazwa wskazuje handlowano tutaj owocami z całego świata. Dziś również jest tutaj targ, ale podobnie jak poprzedni, był już prawie opustoszały. Zdążyliśmy jednak zauważyć, że ma mniej spożywczy charakter i można tu znaleźć więcej non foodu (tak określaliśmy w Biedronce produkty nie spożywcze, które wykładaliśmy do metalowych koszy na cotygodniowe promocje), czyli na przykład ciuchy. Patrząc na placu w zachodnim kierunku widać w oddali wieżę Orologio. Na wieży znajduje się najstarszy na świecie zegar astronomiczny, który wieńczy łuk triumfalny. Łuk był dawniej eleganckim wjazdem do posiadłości jednej z wpływowych, miejscowych rodzin.
Z oboma placami i pałacem Ragione sąsiaduje jeszcze pałac Moroni czyli dzisiejszy ratusz. Kiedy Padwę podbili Wenecjanie pragnęli zaznaczyć swoją władzę nad miastem i zbudowali tak pompatyczny i majestatyczny budynek jak tylko się dało.
I tak dochodzimy do naszego ostatniego celu z nobliwej piątki czyli pałacu o bardzo krótkiej nazwie Bo. Bo to siedziba padweńskiego uniwerku, BO właściwie czemu nie. 😉 Tutaj nie można pominąć przepięknego dziedzińca do którego jest darmowy wstęp, BO naprawdę robi wrażenie! Trudno wyrazić w słowach piękno tego podwórka i właściwie kiedy piszę podwórko obrażam to miejsce w sposób niewyobrażalny. Ilość płaskorzeźb i fresków wprost przyprawia o zawrót do głowy. Nie wyobrażam sobie skupiania się na nauce w tak nobliwym miejscu.
Przed uniwerkiem dorwał nas na ulicy pewien jegomość. Przedstawił nam smutną historię o tym że jest sierotą i jest bardzo biedny, po czym wyjął z kieszeni smartfona, żeby pokazać swoje synka. Kiedy powiedzieliśmy, że nie mamy przy sobie pieniędzy, tylko kartę, ochoczo wskazał nam najbliższy bankomat. Nie skorzystaliśmy z propozycji.
Padwa i miętowa kawa
W trakcie każdego naszego zwiedzania zawsze nadchodzi ten nieubłagany moment, kiedy musimy napić się kawy. Niezależnie od pogody, nastroju, stopnia wyspania, czy szerokości geograficznej. W życiu piłem już różne kawy, ale połączenia kawy z likierem miętowym jeszcze nie. Takie cudo można wypić w eleganckiej kawiarni Pedrocchi. Kawa kosztuje niemało, bo całe 3 euro. Biorąc pod uwagę lokalizację, wystrój i historię tego miejsca jest to, jak mawiają Niemcy, ein angemessener Preis czyli cena pasuje do tego miejsca i jest odpowiednia. Pijąc pyszna kawę warto pomyśleć sobie, że niegdyś przesiadywał tutaj lord Byron. Warto też pamiętać, żeby nie odwiedzać tego miejsca w trakcie sesji na studiach, bo podobno przynosi to pecha w postaci oblanego egzaminu. Na szczęście Michał zaczął swoje studia pare miesięcy póżniej. 😉
Padwa i słodki bezkres
Kawiarnia sąsiaduje z placem Cavour (ach te padweńskie place i placyki). Sam plac to bardzo eleganckie miejsce, a jeszcze bardziej elegancka jest odchodząca od placu ulica Cavour, którą dochodzimy do Piazza Garibaldi. Tutaj stopniowo miejsce wszechobecnych sieciówek zajmują coraz bardziej eleganckie sklepu, na czele z Pradą na rogu.
Tym, co jednak dla nas było najciekawsze dla nas i na co nie mogliśmy się już od dawna doczekać był Od Store. To prawdziwy raj dla maniaków słodyczy. Na dwóch poziomach pysznią się wszelkie słodycze, jakie do tej pory wymyślił człowiek. To taki słodyczowy dyskont, gdzie można znaleźć naprawdę dobre okazje. Obniżki sięgają tutaj nawet 70 procent. Czekolady, czekoladki, cukierki, lody torty, ach czego tam nie było. Jest też dział z typowo włoskimi rzeczami, makaronami, alkoholami i czego tylko dusza zapragnie. Cieżko wyjść stamtąd nie będą obładowanym ciężkimi siatkami. Przyznam się, że ciężko mi było opuszczać ten nieziemski przybytek. Czułem się tam jak w muzeum, z tym że zamiast muzealnych arcydzieł z całego świata, podziwiałem cukrowe odpowiedniki Mona Lisy, czy czekoladowe pejzaże Moneta.
Murzynek z piwem i WTC
Zaopatrzeni w, między innymi, gigantyczne opakowanie murzynków musieliśmy gdzieś je spałaszować, najlepiej w cieniu. Bardziej pasowałaby do nich kawa, ale że tę już piliśmy całkiem niedawno, to pochłonęliśmy je w towarzystwie zimnego piwa. Idealnie nadawał się się do tego Giardini dell’Arena, całkiem spory park, tuż obok jednej z ostatnich atrakcji na naszej liście.
Ktoś powie: ok, kolejny kościół. Nuuudy. Kościół Eremitani jest jednak zupełnie inny od pozostałych. Surowe, eleganckie wnętrze, pozbawione większych ozdób sprzyja kontemplacji. I do tego ten bajeczny, masywny, drewniany dach. W środku panowała zupełna pustka, co jeszcze bardziej potęgowało wrażenie nierealności i powagi.
Docierając w okolice rzeki, której ciemno zielona barwa bardziej przypomina dziką Amazonkę niż rzekę w środku Europy, widać już pomnik poświęcony atakom terrorystycznym z 11 września. Zaprojektował go Daniel Liebeskind (to ten od niezbyt udanego warszawskiego żagla, w którym mieszkanie ma min. Robert Lewandowski). To dzieło jednak zdecydowanie bardziej mu się udało. W obelisk został wkomponowany fragment konstrukcji jednej z nowojorskich wież WTC. Poskęcana od wysokiej temperatury stal robi niesamowite wrażenie. To jedyny tego typu pomnik w europie, a fragment wieży, został podarowany przez miasto Nowy Jork włoskiemu regionowi Veneto po Biennale w Wenecji, rok po zamachach.
Niemiecki sklep z włoską modą?
Było już coś dla ducha, chwile zadumy i kontemplacji, więc przyszła pora na coś dla ciała. Na pierwszy ogień poszły ciuchy. Nie żebyśmy specjalnie przyjechali do Padwy na odzieżowe zakupy, ale jak się mija witrynę takiego sklepu jak Doppelgänger po prostu trzeba wejść do środka. Nie tylko, że garnitury, koszule, marynarki i buty wyglądały pięknie, to jeszcze wydawało nam się, że są prawie za darmo. Tak więc mieliśmy wejść tylko na chwilę, a koniec końców każdy z nas wyszedł obładowany reklamówkami. Skończyło się na dwóch parach spodni, trzech koszulach, dwóch paskach, a nawet firmowych perfumach.
Niech was jednak nie zwiedzie typowo niemiecko brzmiąca nazwa. Doppelgänger to włoska sieciówka, która ma swoje oddziały w całym kraju. Wreszcie normalny sklep tylko dla facetów, gdzie można kupić naprawdę eleganckie rzeczy, nie wydając przy tym fortuny. Zresztą cieszy się uznaniem samych Włochów, którzy bardzo zwracają na to, jak są ubrani. Nieraz rozpoznawaliśmy marynarki, czy spodnie na ulicy wśród lokalsów, właśnie z Doppelgänger. I bardzo dobra wiadomość dla nas: wszystkie te piękne rzeczy może kupić przez internet. Do ceny zakupu doliczane są oczywiście koszty dostawy i tak na przykład elegancką marynarkę można kupić już za 49,90 euro, a doliczając do tego dostawę za niecałe 63 euro. Jak na ten design i jakość to naprawdę okazja. Polecam. Dawid Owczarzak. 😉
Najlepsze risotto na świecie
Ten dzień zakończyliśmy w iście królewskim stylu. Przyszedł czas na obiad, a właściwie na obiadokolację. Ponieważ wcześniej w Trieście zaliczyliśmy podstawy włoskiej kuchni w postaci spaghetti i pizzy, mieliśmy ochotę na coś innego, ale równie włoskiego. Wkrótce okazało się, że był to najlepszy wybór z możliwych, bo już nigdy potem nie jadłem cudowniejszego risotto. Wydawać by się mogło, że połączenie kwaśnego jabłka z ryżem będzie mało oszałamiające, ale to było prawdziwe kulinarne przeżycie. W dodatku kelner podjechał najpierw z małym wózeczkiem, na którym był ogromny kawał wydrążonego parmezanu. Nasz ryż wrzucił na chwilę do środka, wymieszał z serem i podał na talerze.
Do risotto piliśmy miejscowy trunek, który dotarł już dziś w najdalsze rejony świata czyli Aperol Spritz. Padwa to kolebka tego popularnego koktajlu. Nie wiem, może byłem jedyną osobą na świecie do tej pory, ale zawsze myślałem, że aperol, jest typowo niemieckim trunkiem. A tu proszę, nie dość, że jest włoski, to w dodatku pochodzi akurat z Padwy.
Na długo zapamiętam ten magiczny wieczór w Padwie, choć tak krótki, bo musieliśmy iść wcześnie spać. Następnego poranka czekała już na nas pobliska Wenecja, ale Padwa okazała się miłym zaskoczeniem i zdecydowanie należy się się jej coś więcej, niż bycie sypialnią Wenecji.