Już ponad połowa pobytu za nami, a my wciąż mało wiemy o samym Hongkongu, to też przyszedł czas i pora, by w końcu udać się do muzeum, ale zanim tam się udamy, trzeba by zjeść jakieś śniadanko. Poszliśmy więc na naszą śniadaniową uliczkę Prat Avenue, tuż za hostelem, i tym razem wybraliśmy japońską restaurację. Całkiem fajna i przytulna. Ja zamówiłem zestaw z kurczakiem miyazaki i zupą miso, a co miał Dawid to niestety nie pamiętam dokładnie. Na pewno zamówił ośmiornicę w wasabi. Myślał, że będzie ona podawana na ciepło, a tu się okazało, że były to malutkie, mega twarde kawałeczki ośmiornicy wymieszane z wasabi. Kompletnie nie moje smaki. Poza ośmiornicą jedzenie było dobre. Herbatka pyszna!
Muzeum
Muzeum Historii Hongkongu znajduje się przy Science Museum Road, we wschodnim Tsim Sha Tsui. Wstęp do muzeum na stałą wystawę jest darmowy. Jedyne za co trzeba zapłacić, to audio przewodnik. Koszt wypożyczenia takiego urządzenia wynosi $10. Od razu dodam, że nie ma tam języka polskiego, więc jeśli ktoś nie zna angielskiego, to raczej na nic mu się to nie przyda.
Wystawa jest rozłożona na dwóch piętrach i zajmuje łącznie 7000m2, tak więc całkiem sporo i naprawdę trzeba na to przeznaczyć pół dnia, ale zdecydowanie warto. Można tam zobaczyć jak wyglądały pierwsze osady ludzi, którzy osiedliły się w tym niezwykłym (moim zdaniem) miejscu, a niezwykłym dlatego, że wybrali sobie cholernie trudny teren do zamieszkania. Pierwsza część wystawy mniej mnie interesowała, wolałem część z już bardziej rozwiniętą cywilizacją, a ta była świetna! Wystawa strojów ludowych, tradycyjnych ubiorów par młodych, chiński teatr, ich święta i zwyczaje, rybołóstwo, które niegdyś było ich chlebem powszednim, okres wojny opiumowej i kolonizacyjny. Kilka ulic jest nawet odwzorowanych w rzeczywistych rozmiarach. Sklepy, apteki, poczta, jest nawet tramwaj!
Idąc wzdłuż wystawy, co kawałek znajdują się małe salki kinowe, w których wyświetlane są krótkie filmy dokumentalne, tematycznie powiązane z wystawą. My zaliczyliśmy chyba wszystkie. Najbardziej podobał mi się jednak ostatni film. Moment, w którym Chiny odzyskały Hongkong. Nie jestem jednak pewien, czy mieszkańcy tak na prawdę byli z tego powodu zadowoleni… raczej nie bardzo, co wcale mnie nie dziwi.
W każdym razie bardzo polecamy to muzeum. Najlepiej zaraz na początku pobytu, by może choć trochę lepiej zrozumieć to miejsce i ludzi. Moim skromnym zdaniem, jest to najładniejsze i najciekawsze muzeum w jakim byłem do tej pory.
Goldfish Market
Po wizycie w muzeum, pojechaliśmy zobaczyć Goldfish Market. Idąc tam, wskoczyliśmy do sklepu po przekąskę i coś do picia. Wybraliśmy napój nam nie znany, a mianowicie herbatę chryzantemową. Przepyszna! Do tego paluszki serowe, które wcale nie smakowały serem. Powracając do tematu. Targ z rybkami, raczej nie jest miejscem dla ludzi o słabych nerwach, a zwłaszcza wrażliwych na punkcie krzywdzenia zwierząt. Goldfish Market to właściwie taka ulica niedaleko Ladies Market, przy której są sklepy zoologiczne i budki w których sprzedają zwierzęta. Od rybek, przez gryzonie, żmije, aż po psy. To mnie chyba najbardziej zasmuciło. Widok psów i kotów w tych malutkich klatkach, a rybki w małych woreczkach przywiązane do krat. Najchętniej wykupiłbym je wszystkie, byle nie musiały tam siedzieć. Jak dla mnie dość nieprzyjemny widok i nie spędziliśmy tam zbyt wiele czasu.
Kilkaset metrów dalej jest tzw. Bird Market i jak sama nazwa wskazuje, jest to targ z ptakami, a więc był to kolejny punkt do zwiedzenia. Niestety było już późno i gdy szliśmy w tamtym kierunku, zauważyliśmy, że zamykają już targ z kwiatami, który znajduje się dokładnie między Goldfish Market, a Bird Market. Stwierdziliśmy więc zgodnie , że tam również będzie zamknięte i już nie ma sensu iść dalej (choć Dawid bardzo chciał go zobaczyć). Tak więc ptasi targ został odwołany, a po zobaczeniu wcześniej tej męczarni zwierząt, to szczerze powiem, że i tak wcale nie miałem ochoty tam iść, bo wiedziałem, że będzie podobnie.
Skręciliśmy więc w pierwszą lepszą uliczkę i trafiliśmy na targ z jedzeniem i tam po raz pierwszy próbowaliśmy mangostan. Jest to owoc wyglądem przypominający marakuję. Ma ciemną i twardą skórkę, a w środku ma nasiona, które wyglądają jak ząbki czosnku. Jest słodki, a w smaku nawet nie wiem do czego podobny. Wyczytałem na Wikipedii, że do poziomki, pomarańczy i ananasa, jednak ja nie do końca czułem te smaki. Jedno jest pewne. Jest smaczne. 😀
Kantońska przekąska
Wieczór był ładny, a temperatura nie spadała, w związku z czym nie chcieliśmy jechać metrem i udaliśmy się pieszo w kierunku hostelu. Po drodze spróbowaliśmy Fishballs. Taka lokalna potrawa, którą zakupiliśmy w „barze” przy Nathan Road. Pamiętam, że był to taki miniaturowy lokal, może ze trzy metry kwadratowe. Sprzedawały dwie urocze panie, które ni w ząb nie znały angielskiego, więc na migi pokazaliśmy co chcemy i z jakim sosem. Nie wiedzieliśmy nawet dokładnie z czego to jest, ponieważ menu było tylko po kantońsku. W zasadzie te kulki rybne można kupić na każdym rogu. Taka przekąska w biegu. W konsystencji przypominało kluski, a jak sama nazwa wskazuje, smakowały rybą, choć pewnie niewiele jej tam było.
Ten dzień był taki luźniejszy, choć zwiedzanie muzeum przez pół dnia również jest wyczerpujące. Wiele już widzieliśmy, więc następny dzień też miał być lajtowy. Nie udało się. W następnym poście napiszę dlaczego.
M.