Jest takie miejsce na mapie Hiszpanii, które każdego z Was zakoczy. Niby to zwykłe, nadmorskie miasteczko, które niczym nie różni się od pozostałych. Miasteczko jest bardzo małe i leży tuż przy granicy z Walencją. Dojeżdża do niego raz na godzinę miejski autobus. Stacji kolejowej nie ma. Google pokazuje jakieś numery, ale na przystanku z którego powinien jechać autobus nic nie odjeżdża. Idziemy dalej szeroką ulicą w kierunku uniwersytetu, który znajduje się już prawie za miastem. I tak idziemy i idziemy szukając na kolejnych przystankach jakichkolwiek informacji. Nic.
W końcu dochodzimy do wielkiego ronda. Dookoła nic ciekawego. Bloki, a między nimi hula wiatr. Na środku ronda stoi jednak turystyczna atrakcja. Wieża widokowa! Nie mam pojęcia co można z niej oglądać poza blokami, ale wieża stoi i ma się całkiem dobrze. Jest tylko jeden mały problem. Do wieży nie ma przejścia. A jeśli nawet komuś udałoby się pokonać kilka pasów ruchu w poprzek ruchliwego ronda to i tak odbije się od drzwi, bo wieża jest nieczynna. Ale najważniejsze, że stoi, a wieczorem jest nawet ładnie oświetlona.
Jak dojechać?
Tak. Hiszpanie uwielbiają topić pieniądze w nikomu nie potrzebnych inwestycjach o czym świadczą rozsiane po całym kraju, nikomu niepotrzebne, lotniska. Ale wróćmy do autobusu. Google pokazuje usilnie, że za rondem powinien być właściwy przystanek. Przystanek owszem jest, ale stoi na nim tylko słupek, a na słupku wisi kartka. Taki niskobudżetowy plakat formatu A4, tyle, że na kartce narysowany autobus, jednak bez numeru. Numer ktoś dopisał długopisem. Zero tabliczek, rozkładu jazdy, nic! Zapytana studentka potwierdza, że z tego przystanku rzeczywiście odjeżdża taki bus.
Wysiadając z autobusu po jednej stronie widzimy niewielką, niczym nie wyróżniającą się galerię handlową, a po drugiej stronie pętli autobusowej kolorowe budynki. Domy stoją równiutko obok siebie tak, jak gdyby ktoś linijką wyznaczył granicę miasteczka za którą już nikt nie ma prawa zamieszkać. Są dziwnie kolorowe i jak na puste otoczenie, nienaturalnie wysokie. Wysiadamy z autobusu i idziemy w stronę nadmorskiej promenady, a właściwie zwykłej uliczki biegnącej wzdłuż plaży. Jest zupełnie pusto. Nie ma ludzi, aut, bawiących się dzieci, a jedynie co słychać to szum fal.
Kolorowe domy
Przy uliczce znajduje się parę restauracji, jednak każda z nich wygląda na zamkniętą. To znaczy nie na zamkniętą w ogóle, ale zamkniętą na chwilę. Na plaży też nikogo nie ma, a pustkę idealnie dopełnia jedna, samotna palma. Uliczka nagle się urywa i stoimy nad kanałem, z którego woda wpływa wprost do morza. Nie ma żadnej kładki ani mostka. Aby dostać się na drugą stronę cofamy się znów tą samą uliczką, ala-promenadą i wchodzimy w jedną z bram, która prowadzi do serca tej dziwnej miejscowości. Ludzi nadal nie ma, ale ewidentnie domy są zamieszkałe. W oknach wiszą firanki, przed drzwiami stoją kwiaty w doniczkach, a przed jednym z domów nawet bananowe drzewko. Za bramą zabudowa diametralnie się zmienia. Ośmiopiętrowe domy nagle ustępują miejsca małym jednorodzinnym domkom, których jedno i dwupiętrowe fasady są jeszcze bardziej kolorowe. Tak jak gdyby wszyscy mieszkańcy założyliśmy się, czyj dom będzie miał bardziej jaskrawy kolor.
I tak mijamy żółte, pomarańczowe, czerwone, różowe, a nawet ciemno brązowe fasady. Każdy domek jest inny, a jednak wygladają jak gdyby zaprojektowała je ta sama osoba. Uliczki poszatkowane są kanałami, a prawie prz każdym domku cumuje większa, lub mniejsza łódka. Jest też ogólny parking dla łódek, tuż przy kanale, prowadzącym do morza. Okrążamy więc całe miasteczko i w końcu udaje się nam przejść na drugą stronę kanału, bo ten nagle urywa się i kończy placem, pełniącym rolę rynku. Na placu oczywiście jest nadal pusto. W jednym z podwórek znajdujemy dość spory basen z tabliczką, że przeznaczony jest wyłącznie dla okolicznych mieszkańców.
Wenecka forteca w Hiszpanii
Niektóre z budynków przypominają mini zamki i baszty. Wydaje się, że zaraz w jednym z okien narożnych wież pojawi się księżniczka wołająca o pomoc księcia. W końcu zauważamy, że wszystkie skrajne budynki są dużo wyższe, a za nimi miasteczko nagle się kończy jak gdyby pełniły one rolę murów miejskich. Zastanawiamy się ile czasu poświęcają mieszkańcy północnej części miejscowości, aby dojść na przystanek autobusowy. Widząc go balkonu, lub okna poświęcają na drogę zapewne jakieś pół godziny. Tyle samo zajmuje im droga do sklepu, bo jedynym miejscem gdzie mogą zrobić porządne zakupy oprócz mikroskopijnego, jednego sklepiku jest pobliska galeria handlowa. No tak, tylko że galeria znajduje się za kanałem, a to oznacza oczywiście ponad jedną godzinę poświęconą tylko na drogę w dwie strony do sklepu.
I jak tu żyć? Nabieramy coraz większych podejrzeń. Kanały mają dziwnie idealne kształty, a ich dno pokryte jest betonem. Domki niby stare, ale jakoś tak podobne do siebie. Baszty mają dziwne, jakby współczesne dobudówki, a całe miasteczko tak jak nagle się zaczyna tak i kończy. O co tu chodzi? Szukam w internecie jakichkolwiek informacji na temat Port Sa Platja. Trudno cokolwiek znaleźć jak gdyby miasteczko nie miało żadnej historii i powstało nagle, parę lat temu. No i co? Bingo! Miasteczko zaczęto budować w… 1970 roku. Budowa trwała 5 lat i wcześniej w tym miejscu był jedynie mały port w którym handlowano lokalnymi produktami. Tak więc mała Wenecja, jak nazywają to miejsce turyści, jest tylko szalonym snem architekta, któremu wymarzyło się wznieść w szczerym polu kawałek Wenecji i pomalować go na wszystkie możliwe kolory. Pozostawiam Wam jego ocenę i zdecydowanie polecam zobaczyć Port Sa Platja na własne oczy.
PS: Jest tam lokal przy promenadzie, który szczyci się otrzymaną gwiazdką Michelin za najlepsze koktajle. Poszliśmy tam na kawę. Po pierwsze, kelner nie kumał co to kawa z mlekiem i dostaliśmy kawę czarną z bitą śmietaną z puszki, a w dodatku sama kawa była okropna. Ja nie wiem jak oni te skomplikowane koktajle mogą robić tak świetnie, skoro zwykłej kawy nie potrafią zrobić…
D.