Tak, wiem. Już milion razy zachwycałem się jakimś niemieckim miasteczkiem i pisałem, że właśnie to jest najładniejsze ze wszystkich, jakie dotąd widziałem. Ale tym razem naprawdę, serio. Bez ściemy. Gdybym miał zrobić ranking tych najpiękniejszych to Beilstein bezsprzecznie znalazłoby się na pierwszym miejscu. I to zostawiając konkurencję daleko w tyle.
No bo jak tu nie zachwycać się takim miejscem! Może i architektura jest podobna lub nawet taka sama, jak w innych tego typu, bajkowych miasteczkach, których obrazy przychodzą nam do głowy, kiedy myślimy o sielskich obrazkach np. z Bawarii. Może i wystrój knajp podobny. Rustykalny, z obowiązkową plątaniną winogron nad wejściem, które aż proszą się żeby je zerwać i spałaszować. Może i te brukowane zaułki przypominają nam uliczki w jakimś innym miasteczku, które już odwiedziliśmy.
Jest jednak w Beilstein coś, co je wyróżnia. To coś to położenie. Wyobraźcie sobie teraz głęboką dolinę, którą płynie rzeka. Ta rzeka to Mozela, a jej rejon należy do najpiękniejszych w całych Niemczech. Dolina to nie jakaś tam byle jaka dolinka, ale prawdziwy kanion, którego strome zbocza porośnięte są winoroślami. Mozelskie wina należą do najlepszych w całym kraju, a region jest najstarszym regionem winnym Niemiec, gdzie już Rzymianie 2000 lat temu uprawiali winorośl. Są niestety też jednymi z najdroższych, bo winogron nie da się zbierać tutaj maszynowo. Jedyną istotą (no może poza górskimi kozicami, o ile takie tu są ?), która jest w stanie dostać się na prawie pionowe ściany winnic jest człowiek, którego sprawne ręce mogą zebrać winogrona.
Pośrodku tych winnic przycupnęło miniaturowe Beilstein. Nie da się do jego najstarszej części wjechać autem, bo po pierwsze jest zbyt stromo, a po drugie uliczki, wytyczane jeszcze kiedy nikomu o autach się nie śniło są zbyt wąskie. Dlatego auto trzeba zostawić na samym dole przy rzece, na jednym z parkingów, lub w nowszej części miasteczka, która jest dużo bardziej płaska.
Jak na miasteczko przystało jest i rynek. Ok, ma wielkość większego domu jednorodzinnego i połowę jego powierzchni zajmują restauracyjne ogródki, ale dumnie pełni rolę najważniejszego placu miasteczka przy którym znajduje się malutki „Bürgerhaus”. Nie pytajcie mnie co oznacza ta nazwa, bo nie mogę jej rozkminić. Najpierw myślałem, że to określenie ratusza, ale w mniejszej miejscowości. Okazuje się, że prawdopodobnie to rodzaj domu kultury, w którym odbywają się różne wydarzenia, organizowane przez miasto. Jak jest w przypadku Beilstein nie mam pojęcia, ale na przykład w Bonn mianem ratusza określa się Stadthaus, podczas gdy w innym niemieckich miastach to Rathaus. Terminologia w tym zakresie przyprawia o zawrót głowy. Tak więc pozostawmy ten problem nierozwiązany.
Ze względu na brak miejsca i stromizmę zbocza, domki w Beilstein są wąskie i wysokie, a wszędzie dookoła są schody.
O zgrozo, nie znajdziemy tutaj kebaba (co w Niemczech jest ewenementem). Nie ma nawet pizzerii, a wszystkie knajpy oferują typową niemiecką kuchnię i oczywiście wyłącznie miejscowe, mozelskie wina.
Na próżno szukać dyskontów, sieciówek, czy innego międzynarodowego badziewia. Życie, zamiast galerii handlowych, skupia się tutaj w małych, winnych piwniczkach, w których można degustować, a potem jeszcze zrobić alkoholowe zapasy na długie, mozelskie wieczory i noce. Oj tak, Beilstein jest bardzo idylliczne, rzekłbym nawet cukierkowe. Nie ma tutaj codziennego życia jak we włoskich miasteczkach, gdzie mamma wywiesza za oknem pranie, a po uliczkach ganiają dzieciaki.
Większość domów już dawno została przerobiona na pensjonaty, hotele, czy apartamenty do wynajęcia w których gościom nawet czasem nie chce się schodzić na dół, na obiad do restauracji. Zamiast tego biorą jedzenie na wynos żeby zaraz je spałaszować na jednym z tarasów, w blasku, zachodzącego nad Mozelą, słońca (sami byliśmy świadkiem, tzn. nie zachodu, ale obiadu na tarasie) . Taka przyjemność oczywiście sporo kosztuje, bo nie znajdziemy tutaj tanich hosteli, a miejscowa oferta turystyczna skierowana jest raczej do ludzi z grubszym portfelem. Może to i dobrze, bo inaczej Beilstein zostało by zadeptane przez bagpackersów z całego świata.
Komu już nieco zbrzydnie ten cukierkowo – winny klimat i zapragnie odrobiny adrenaliny może przenieść się o 17 kilometrów do Mörsdorf.
Most Geierlay
Znajduje się tutaj najdłuższy most linowy Niemiec i jeden z najdłuższych w Europie. Konstrukcja o długości 360 metrów wisi na wysokości ponad 300 metrów nad doliną rzeki Bach, wpadającej do Mozeli. Jej budowa zakończyła się raptem 5 lat temu, ale pomysł zrodził się już w 2006 roku. Początkowo z niego zrezygnowano ze względu na gigantyczne koszty, ale wiele lat później powrócono do pomysłu i w końcu udało się go zrealizować za oszałamiającą kwotę miliona stu tysięcy euro. Projekt obejmował nie tylko sam most, ale też kilka parkingów i centrum turystyczne. Wszystko to miało ożywić gospodarczo senne Mörsdorf i tak też się wkrótce stało, bo wszędzie dookoła jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać małe pensjonaty i restauracje. Dzisiaj w centralnym punkcie wsi jest nawet tajska knajpa. ?
Na oglądanych wcześniej w internecie zdjęciach mostu Geierlay (to jego oficjalna nazwa) nie było na nim ludzi. Myślałem sobie: ok, przyjedziemy, przejdziemy się w tę i z powrotem i za pół godziny możemy jechać dalej. Tym bardziej, że piątek rano, a most znajduje pośrodku niczego, z dala od jakiegokolwiek, większego miasta.
Pierwszy sygnał, że może być inaczej pojawił się przy wjeździe do wsi, bo co rusz pojawiały się tablice z oznaczeniami parkingów. Później kiedy wjechaliśmy już na jeden z nich okazało się, że jest tutaj mnóstwo aut, a rejestracje pokazywały, że ludzie, aby się tu dostać, pokonali naprawdę wiele kilometrów.
Po opłaceniu parkingu w parkomacie (swoją drogą zabawnie wygląda parkomat na środku pola) poszliśmy w stronę mostu. Po pokonaniu 2,5 km dotarliśmy na miejsce, a naszym oczom ukazała się ogromna kolejka. Na szczęście posuwała się dość szybko do przodu i w niecałe pół godziny doszliśmy już do celu.
Ruch na moście ze względu na to, że ma tylko półtora metra szerokości odbywa się jednostronnie. Tzn najpierw przez pół godziny wpuszczane są niewielkie grupy z jednej strony (niewielkie bo most oczywiście ma swoje maksymalne obciążenie), a po pół godzinie z drugiej. Wstęp jest bezpłatny. Miejcie na uwadze to, że w weekendy kolejki mogą być znacznie dłuższe i aby wejść na most potrzeba nawet i godzinę, oraz to, że atrakcja jest czynna dość krótko bo tylko do 16 i pod warunkiem odpowiedniej sytuacji pogodowej.
My mieliśmy to szczęście, że było słonecznie i nie wiało, ale i tak po wejściu most kołysał się niemiłosiernie, im bliżej środka tym bardziej. Tak więc nie jest to atrakcja dla cierpiących na chorobę morską, a już na pewno nie dla tych, którzy mają lęk wysokości. Wrażenie jest piorunujące, bo rosnące tutaj gigantyczne sosny wydają się daleko w dole, a strumień pod mostem z racji wysokości ledwie widać. Szczerze radzę porządnie przemyśleć sprawę przed wejściem, bo sami byliśmy świadkami, kiedy jedna z osób, już po wejściu, zawróciła.
Beilstein i Gayerlay to idealne połączenie. Dwa zupełnie różne miejsca tuż obok siebie dostarczają zupełnie skrajnych emocji. Od słodkiej błogości po drżenie nóg i zastrzyk adrenaliny. Być może to za dużo jak na jeden dzień, ale przecież mamy tak mało czasu. ?
D.
Ja miałam to szczęście we wrześniu, że od strony Sosbergu weszłam na most właściwie z marszu (przez kilka dni obserwowałam kamery i non stop były kolejki, więc miałam szczęście;)). Niestety koleżanka ma lęk wysokości i zaraz zeszła więc ja solidaryzując się z nią doszłam do około połowy i zawróciłam. Na pewno tam jeszcze wrócę.