Śniadanie w Serenade
12. sierpnia 2016, piątek, to oznacza, że tym razem załapiemy się na Dim Sumy po 16$ za porcję w Serenade. 😀 Promocja trwa od 9:00 do 11:30 rano, a więc dziś na śniadanie kantońskie pyszności. Po ostatnim razie wiedzieliśmy już w jaki sposób się zamawia, jednak mimo wszystko jakieś gafy na pewno popełniliśmy. Może jedliśmy w nieodpowiedni sposób? Może źle przygotowaliśmy naczynia? Nie wiem po co, ale starsza pani siedząca przy stoliku obok wraz z mężem (na oko mieli po siedemdziesiąt lat), płukała naczynka w herbacie. Nie wiem czy tak się powinno robić, czy też ona zwyczajnie wolała się upewnić, że zastawa z której je, jest sterylna.
W każdym razie dziś zamówienie nasze było nieco inne, a to dlatego, żeby spróbować również czegoś nowego. Oczywiście te dim sumy, które nam ostatnio najbardziej smakowały, oraz herbata jaśminowa były obowiązkowe. Tak więc poza ?pierożkami? z krewetkami, zamówiliśmy tzw. rolki ryżowe z krewetkami, sajgonki z kurczakiem oraz coś w rodzaju krokiecików z krewetkami i mieloną wieprzowiną. Na jedzenie nie musieliśmy długo czekać, no i co najważniejsze, wszystko było pyszne! Strasznie spodobała mi się ta restauracja. Bogaty wystrój, niesamowite jedzenie, sympatyczna obsługa, obłędna herbata i ten widok na hongkoński Manhattan.
Central – Park Wiktorii
Poza śniadaniem mamy dziś w planie zwiedzanie niecentralnego Central i w tym celu płyniemy na wyspę innym promem niż zwykle, a mianowicie nie do Central Pier, tylko do Wan Chai Ferry Pier. Jest to przystań tuż obok ?opery?, ze wspaniałym tarasem widokowym na dachu. Zrobiliśmy kilka fotek i udaliśmy się pieszo w kierunku centrum handlowego Times Square. Tam to dopiero czuć miasto. Strasznie dużo ludzi, jeszcze więcej zapachów, sklepów i w ogóle wszystkiego. Błądząc uliczkami wschodniej części wyspy, doszliśmy do Viktoria Park, nazwanego na cześć brytyjskiej królowej Wiktorii. Jest tam nawet jej pomnik. 🙂
W parku trwały właśnie przygotowania do święta (jeśli się nie mylę, było to święto duchów). Na wielkim placu stała scena i stragany, w których między innymi można było kupić różna pyszności. Gdy tak oglądaliśmy sobie co tam mają, trafiliśmy na stoisko z ciastkami. Tam jakaś starsza pani, prawdopodobnie z synem, kupili właśnie paczkę ciastek. Starsza pani popatrzyła na nas, uśmiechnęła się, podeszła i poczęstowała nas nimi. Myśleliśmy, że to zwykły miły gest, ale okazało się, że był to podstępny i niecny plan, by w tym czasie jej syn mógł nam z podpierduchy strzelić fotkę. 😀 Myślał, że nie zauważę, ale ja mam oczy dookoła głowy, więc wszystko widziałem! Widocznie nie tylko w Makao byliśmy atrakcją. (hahaha) W każdym razie pouśmiechaliśmy się do siebie, podziękowaliśmy i poszliśmy dalej zwiedzać.
Park jest całkiem spory i na każdym kroku można tam było spotkać kogoś kto uprawiał w nim jakiś sport. Raz nawet przypadkiem wbiliśmy się na ścieżkę do biegania i jak się okazało, pod prąd. Tak więc ludzie biegający tam byli nieco zdziwieni. Ogólnie jest to park z boiskami, bieżniami i miejscami dla ludzi aktywnych fizycznie.
Tuż obok parku znajduje się Biblioteka Hongkongu. Dawid wymyślił sobie, że pojedziemy windą na samą górę, by podziwiać widoki, ale jak się okazało nie było takiego super dostępu do widoków z góry, więc nie byliśmy tam zbyt długo.
Węże i żółwie
W ten dzień mieliśmy ze sobą przewodnik i generalnie podążaliśmy trasą w nim wyznaczoną. Następnym punktem po parku był Snake Market. Albo to, co po nim pozostało, bo gdy tam dotarliśmy, okazało się, że to zwykły targ jak każdy inny z jedzeniem, owocami morza itp. Według przewodnika miał to być targ z wężami i żółwiami. Tam też mieliśmy skosztować zupy z żółwia i/lub węża. Suma sumarum ani nie widzieliśmy, ani nie jedliśmy żadnego z tych stworzeń, a zupa z żółwia, z tego co się później dowiedziałem, podawana jest w sezonie zimowym, bo ma działanie rozgrzewające. Tak więc mieliśmy sobie spacer po mnieście. Nie powiem żeby mi się nie podobało, bo tam jest wszędzie genialnie, jednak mimo wszystko troszkę czułem się zawiedziony tym, że nie widzieliśmy tego, co chcieliśmy zobaczyć.
Aaa! Zapomniałem dodać, że po drodze na targ zobaczyliśmy piekarnie i grzechem byłoby nie wstąpić po coś dobrego. Nie mieliśmy ochoty na słodkie, a więc padło na bułki z parówką i serem żółtym. Niby zwykłe połączenie, ale można się grubo pomylić, ponieważ bułka była słodka! Tak właśnie. Wyobraźcie sobie naszą polską drożdżówkę z serem czy budyniem. Teraz wywalamy twaróg/budyń, wkładamy parówkę i zapiekamy z serem żółtym. Tak to właśnie smakowało. Ciekawe połączenie.
Jeszcze jedną ciekawą rzeczą w Hongkongu są rejestracje samochodowe. Jak zauważyliśmy, można tam mieć dowolną nazwę, bo widzieliśmy tam takie hasła jak ?rainbow?, czy ?i am late?. Bardzo mi się to podobało. Szkoda, że u nas nie ma takiej możliwości. Na bank wymyśliłbym dla nas jakąś ciekawą.
Niedługo wyjeżdżamy z Hongkongu, więc najwyższa pora powysyłać kartki. Nosiliśmy je ze sobą chyba ze cztery dni i wiecznie albo się zapomniało, albo akurat nie było w pobliżu poczty, a że tym razem była zaznaczona w przewodniku, to wszystko się idealnie spasowało i kartki zostały wysłane. Budynek poczty znajduje się przy 197 Queen?s Road East. Jest to nowy budynek, a w przewodniku był oznaczony ponieważ stara poczta znajdowała się tuż obok i jest tam do dziś. Fakt, że nie pełni już swojej funkcji, ale jest to bardzo ładny projekt z czasów kolonizacji i można sobie dzięki niemu wyobrazić, jak miasto wyglądało kiedyś.
Ale męczarnia!
Wan Chai Gap Road, to ?ślepa uliczka?, przy której znajduje się właśnie zabytkowy budynek poczty, i ta droga prowadzi właśnie do kamienia zakochanych. Ulica po kilkunastu metrach się kończy, a dalej zamienia się w ścieżkę o tej samej nazwie. Trzeba iść cały czas prosto pod stromą górę, przechodzimy przez Kennedy Road i dalej wchodzimy na ścieżkę. Na rozwidleniu w lewo i cały czas prosto, aż zobaczymy schodki malowane na czerwono, a właściwie tylko ciapki czerwone są w niektórych miejscach.
Czytaliśmy, że ludzie tam wchodzą, by odnaleźć szczęście w miłości, lub też pomodlić się o nią. Generalnie uważam, że jest to ciekawe, są ładne widoki, ale jeśli nie macie zbyt wiele czasu, to nie warto go tam marnować. Nie dość, że sama droga tam to męczarnia straszna, bo jest bardzo stromo, to na końcu okazuje się, że poza głazem pomalowanym na czerwono, kadzidłami i figurkami pod nim, nie ma tam kompletnie nic. Napewno jest też inna droga, która prowadzi do tego miejsca, może nawet przyjemniejsza, ale jak mówię, zostawić to na koniec, gdy będziecie mieli więcej czasu, bo jak jesteście tam kilka dni, to lepiej iść w ciekawsze miejsce.
Pralnia w Chungking Mansions
W Hongkongu byliśmy już ponad tydzień i zaczęło nam brakować czystych ubrań, w związku z czym trzeba był znaleźć jakąś pralnie. Wujek Google podpowiedział nam, że mamy jedną tuż obok w Chungking Mansions. Chyba po raz pierwszy byliśmy tam trochę głębiej niż dotychczas i jak się okazało, jest to niezwykłe miejsce. Może czasem szokujące. Ludzie z całego świata. Czarni, czerwoni, biali, żółci. Jakich tylko chcesz. Sklepy z torbami, elektroniką, kantory, garnitury na miarę, budki z jedzeniem (bo nie można tego nazwać restauracjami), cukiernie, hostele, burdele. Wszystko. Legalne i mniej legalne, czasem dziwne towarzystwo, kable zwisające po mokrych ścianach. Uczucia wariowały. Z jednej strony fascynacja i ciekawość, z drugiej strach nawet momentami. Niektórzy ludzie patrzyli się na nas jak lew na antylopę. Dziwne to było.
W każdym razie pralnia znajdowała się na parterze, na końcu korytarza po prawej stronie budynku, patrząc od strony wejścia. Mieliśmy problem by ją znaleźć, a potem problem, by ktoś nam rozmienił kasę na drobne, ale w końcu się udało. Na pralkach widniał napis, żeby wrzucić monetę, wybrać program i gotowe, bo proszek i wszystko jest już w środku i dozuje się automatycznie. Nie było tam za ładnie, więc wybraliśmy najczystszą pralkę jaka tam była, poszliśmy na kolację, wróciliśmy i… pranie skończone, ale jak się okazało, z tym proszkiem to nas w wałka zrobili. Pranie było przepłukane wodą beż żadnego detergentu! Także jak będziecie z niej korzystać kiedykolwiek, pamiętajcie żeby jednak dorzucić swój proszek do środka. No trudno. Nie praliśmy już drugi raz. Wysuszyliśmy pranie w suszarce i zabraliśmy. Może nie pachniało fiołkami, ale przynajmniej nie śmierdziało. 😀
M.