Bad nie jest takie złe
W Niemczech miasta dzielą się generalnie na dwie grupy. Te zwykłe, w których ludzie na codzień wdychają smog z aut, jeżdżących, a częściej, stojących w korkach na wielopasmowych ulicach. Miasta, w których pracuje się w wielkich, industrialnych molochach, trujących powietrze, a przy okazji rzeki w pobliżu. Drugą grupę stanowią miasta z przedrostkiem „Bad” na początku. To tak zwane Kurort (nie mylcie tego z polskim słowem kurort)- uzdrowiska, w których odkryto na przykład zdrowotną wodę, mikroklimat, lub gorące źródła. Nie każde miasto może ot tak ogłosić się uzdrowiskiem. Decydują o tym odpowiednie ministerstwa w poszczególnych landach, zgodnie z obowiązującym prawem. I właśnie jednym z takich miast jest Bad Kreuznach. W tym wypadku czynnikiem, który zadecydował o powstaniu tutaj uzdrowiska była sól, a dokładnie woda, która ją zawiera i znajduje się około 50 metrów pod powierzchnią ziemi. Wodę wypompowuje się na powierzchnię i rozpyla w specjalnym grzybku, lub pozwala jej przepływać przez gałęzie tarniny w tak zwanych tężniach. Czyli Bad Kreuznach to taki trochę odpowiednik polskiego Ciechocinka. Tutejsze tężnie nie mogą jednak równać się z największymi w Europie tężniami w polskim uzdrowisku.
Mieszkać na moście
Żeby zażyć trochę świeżego powietrza i choć na chwilę uwolnić się od przemysłowego Ludwigshafen musieliśmy przejechać około 80 kilometrów. Zajęło to nam godzinę i po wyjściu z auta i przejściu tylko kilku kroków ukazała nam się największa atrakcja Bad Kreuznach i wcale nie były to tężnie. To domy na… moście. W dawnych czasach miasto było otoczone ze wszystkich stron murami obronnymi. Z czasem zaczęło w nim brakować miejsca pod nowe domy, a ostatnim, niezabudowanym miejscem, był most na rzece Nahe (po niemiecku „Nae”), który sam był częścią miejskich obwarowań. I tak powstało kilka budynków na kamiennej przeprawie, których piwnice znajdują się w podporach mostu.
Supermarket jak łowicka wycinanka
Tuż przy moście znajduje się główny plac miasta Kornmarkt czyli Rynek Kukurydziany. Nazwa pochodzi od tego, że kiedyś handlowano tutaj głównie warzywami. Przypomina o tym zabawny pomnik, który ukazuje handlarzy z różnymi produktami. Jeden z nich dźwiga olbrzymiego bakłażana, drugi coś na kształt melona, a przy trzecim ciężko stwierdzić co to za warzywo. Wszyscy są w ruchu i ma się wrażenie jak gdyby zaraz naprawdę mieliby nam coś wcisnąć. Plac jest uroczy i od paru miesięcy znów jest dumą miasta, bo właśnie skończył się długotrwały remont za półtora miliona euro.
Od placu odchodzi deptak, przy którym dominują lodziarnie i kawiarnie. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie widziałem takiego ich zagęszczenia. Do tego typowy zestaw powtarzających się w każdym niemieckim mieście sieciówek, plus wielki, supermarket Rewe z piętrowym parkingiem, przypominającym łowicką wycinankę. Z reguły te markety nie grzeszą pięknością, ale ten w Bad Kreuznach również niedawno przeszedł remont i wygląda całkiem nieźle.
Niemieckie miasta mają tę przewagę nad polskimi, że wciąż główny handel odbywa się w nich przy ulicach, a nie jak w Polsce, w galeriach handlowych. Dzięki temu każde miasto, a nawet miasteczka mają swoje deptaki, przy których znajduje się zawsze pełen zestaw lokali, bo każda sieciówka stara się mieć lokal przy głównej ulicy. Powoduje to trochę nudną powtarzalność i brak oryginalnych sklepów, ale przynajmniej ulice są żywe i prawie zawsze jest na nich mnóstwo ludzi. Dzięki temu nie przypominają wymarłych, polskich miasteczek, gdzie dominują banki, a życie przenosi się do centrów handlowych. Oczywiście istnieją wyjątki od tej reguły, czego najlepszym przykładem jest nasze smutne Ludwigshafen.
Po przejściu deptaku poszliśmy na obiad. Ponieważ Bad Kreuznach znajduje się w naszym landzie, nie mieliśmy czego odkrywać w miejscowej kuchni. Poza tym już od dawna chodziła za nami ogromna pizza. No i rzeczywiście pizze w „Salinen” były tak wielkie, że ciężko mi było potem wstać. Swoją drogą Magda Gessler dostałaby szału, bo w Salinen było totalnie wszystko: pizza, burgery, makarony, mięsa, desery, alkohole, czego dusza zapragnie, a menu miało chyba ze sto pozycji. Na długi czas mam dość pizzy. ?
Nowe Stare Miasto i Stare Nowe Miasto
Po obiedzie wróciliśmy deptakiem na most i przeszliśmy na drugą stronę rzeki tzw. Neustadt czyli Nowe Miasto. Tak naprawdę wbrew nazwie to najstarsza część miasta, a żeby było śmieszniej ta nowsza cześć nazywa się Altstadt czyli Stare Miasto. Taka mała zmyłka. ? Starówka ma swój klimat, ale na pewno wymaga remontu. W jej zaułkach niekoniecznie zawsze ładnie pachnie, a i kamienice wypadałoby odmalować. Odbiega to nieco od typowych sterylnych, nastawionych na ruch turystyczny, niemieckimi starówek, ale dzięki temu jest bardziej autentycznie i swojsko.
Mała Wenecja i Faust
Po kupieniu kolejnego magnesu do naszej kolekcji poszliśmy w stronę części miasta, nazywanej Małą Wenecją. Rzeczywiście domy stoją tutaj bezpośrednio nad jednym z kanałów i w dawnych czasach znajdowały się tutaj garbarnie. Kanał jest aktualnie małą stróżką wody, ale pozory mogą mylić, bo wielokrotnie już miasto nawiedzała powódź. Ostatnio w Święta Bożego Narodzenia w 1993, kiedy miejscowa rzeka Nahe w ciągu 24 godzin przybrała trzy metry i całe centrum miasta znalazło się pod wodą, łącznie z głównym deptakiem. Spacerując dziś po wąskich uliczkach dzielnicy Neustadt nie ma po tym śladu, ale wszędzie widać specjalne rowki w murach, służące do montowania śluz przeciwpowodziowych.
Tuż obok Małej Wenecji znajduje się tzw. Dom Fausta. Pamiętacie ze szkoły utwór Goethego pod tytułem ” Faust”? Zawsze myślałem, że to postać fikcyjna, a tu proszę. Faust rzeczywiście tutaj mieszkał i zajmował się chemią i magią. Niestety dziś dom jest nieco zaniedbany, bo parę lat temu wyniosła się z niego restauracja i do dziś stoi pusty. W szklanych gablotach nadal jednak wisi menu i po cenach (rumsztyk za 17 euro) należy sądzić, że wyprowadzka nastąpiła nie tak dawno.
Wełniane rękawiczki w przeddzień lata
Szwędając się po zaułkach Starego czyli Nowego Miasta zachciało się nam pić. Weszliśmy do jednego ze sklepów z chińskim badziewiem, ale nie było tam nic do picia. Potem zahaczyliśmy o warzywniak, gdzie sympatyczna sprzedawczyni stwierdziła, że do picia to ona ma tylko owocowe wino, ewentualnie piwo, ale dokładnie wytłumaczyła nam jak dojść do pobliskiego Rewe (odpowiednik polskiego Piotra i Pawła). Sklep był dziwny, bo wśród warzyw i owoców wisiały sobie na sprzedaż przy wejściu… wełniane rękawiczki, a przypominam, że był czerwiec, parę tygodni przed rozpoczęciem kalendarzowego lata.
W Rewe nie mogłem się powstrzymać przed zgarnięciem zimnego piwa, a Michał zimnego loda. I tak ruszyliśmy na kurację, w kierunku dzielicy uzdrowiskowej. W tej części miasta w starych, kilkupiętrowych domach były niezliczone sanatoria, ośrodki zdrowia, spa, gabinety rehabilitacyjne i sauny, a w centralnym miejscu wielki hotel, otoczony parkiem. W parku setki pustych krzeseł czekały na kuracjuszy. Widocznie nie było jeszcze pełni sezonu. Tuż obok przepływa rzeka, która kilka lat temu, za pomocą starych konarów drzew i głazów, została przekształcona w rwący, górski potok.
Ekspresowe sanatorium
W końcu dotarliśmy do naszego mini turnusu sanatoryjnego. Pierwszym zabiegiem byla inhalacja przy ” grzybku”, ktory rozpylał delikatną mgiełkę solankowej wody. Potem przenieśliśmy się w pobliże tężni. Kiedy tak siedzieliśmy w solnym mikroklimacie pomyślałem sobie, że się zestarzałem, bo pomysł żeby tu przychodzić codziennie, żeby poczytać książkę i powdychać zdrowotne powietrze wydał mi się wyjątkowo atrakcyjny. Po tych wszystkimi inhalacjach przeszliśmy jeszcze nadrzeczną promenadą do jednego z symboli miadta- drewnianego krzyża, który stoi na cyplu, w miejscu gdzie rzeka Nahe i kanał Mühlenteich rozwidlają się. To właśnie od krzyża i rzeki pochodzi nazwa miasta, bo krzyż to po niemiecku Kreuz.
Bad Kreuznach to doskonałe miejsce na jednodniowy wypad. Z dala od głównych atrakcji turystycznych południowo- zachodnich Niemiec pozostaje wciąż na tyle nieodkryte, że mieszkając 80 kilometrów od niego odkryłem to miejsce dopiero po siedmiu latach. Tak więc polecam. Będzie Pani zadowolona. Pan też. ?
D.