Pisałem już że w Łodzi jest zimno?. Tak. Pisałem TUTAJ. ? No ale cóż… jesteśmy wytrwali i zwiedzamy dalej. Zakończyliśmy nasz spacer w lustrzanym Pasażu Róży i od tego też miejsca zaczniemy. Każdy łódzki turysta pewnie kontynuowałby swoją wycieczkę idąc dalej Piotrkowską, ale my skręciliśmy zaraz w lewo, żeby zahaczyć o wielki mural na Kilińskiego, przedstawiający serce połączone z drzewem. Łódzkim muralom należy się osobny, solidny post, bo chyba w żadnym innym, polskim mieście nie ma ich aż tylu i nie są aż tak wielkie. Artyści mieli tutaj wielkie pole do popisu , bo pustych, ślepych ścian jest tutaj od wyboru do koloru. Zostawmy w takim razie te murale na inną okazję i idźmy dalej. Pisałem już, że jest cholernie zimno?
Naszym celem był największy i najnowocześniejszy dworzec kolejowy w Polsce: Łódź Fabryczna. Zanim jednak do niego dotarliśmy przeszliśmy się kolejnym woonerfem: Piramowicza. Ten był mniej okazały niż poprzednie, ale za to stały przy nim ładniejsze kamienice. Wisi też nad nim instalacja artystyczna podobna do Łuczniczki w Bydgoszczy (pisałem o niej w poście o Bydgoszczy TUTAJ). Okazuje się, że autorem obu rzeźb jest ta sama osoba. To Janusz Kędziora, którego cykl balansujących akrobatów pojawił się już w kilku miejscach na całym świecie. Ten łódzki jest w wersji męskiej i przedstawia faceta próbującego utrzymać równowagę na krześle.
Dworcowa pustka
No i w końcu dotarliśmy do Łodzi Fabrycznej. Ogrom tego budynku poraża. Nie widać może tego z zewnątrz , ale wchodząc do środka wydaje się jak gdyby była to nie kończąca się galeria handlowa. Tylko taka bez sklepów. Trudno opisać wrażenie jakie się ma po wejściu do tego budynku. Bo z jednej strony jest zachwyt kiedy porówna się go z innymi dworcami w w Polsce, które zamieniły się w galerie handlowe, a funkcje dworcowe są w nich w zaniku. Z drugiej jednak strony ma się wrażenie, że coś poszło nie tak. Dworzec jest przeskalowany. Wszystko jest tutaj za duże, za wysokie. I w sumie nie wiadomo dla kogo to wszystko, bo w całym budynku naliczyliśmy ledwie parę osób. Może to zabrzmi komicznie (zwłaszcza w porównaniu z innymi dworcami), ale nawet liczba kas była zbyt duża. Zresztą i tak z kilkunastu działały zaledwie dwie i prawie nikogo przy nich nie było. Być może kiedy Fabryczna przestanie być końcowym dworcem czołowym i po wybudowaniu tunelu pod Łodzią stanie się przelotowym zacznie się tutaj coś dziać, a tymczasem można go potraktować jak wielką szklarnię, gdzie można się schronić przed zimnem.
Żeby tak do końca nie być marudą dworzec ma jeden wielki plus: dwa wspaniałe murale, które witają podróżnych.
Łódzka woda najlepsza
Tuż przy Fabrycznej znajduje się wspaniały budynek EC1. To zmodernizowana pierwsza, łódzka elektrownia, w której miesci się dzisiaj min.planetarium, centrum nauki, komiksu i filmu. Niestety bezpośrednie dojście do niego z dworca jest jeszcze niemożliwe i trzeba robić długi 20- minutowy spacer dookoła. Nie mieliśmy w planach planetarium, więc poszliśmy w stronę pomnika Piłsudzkiego. Minęliśmy dwa kolejne murale na Narutowicza (mój ulubiony, wielki, kolorowy Einstein) i Sienkiewicza i kolejne dwa, najładniejsze, woonerfy: na Traugutta i 6 sierpnia. Tutaj widać już kawał ładnego miasta, a okazałe, nawet siedmiopiętrowe kamienice pokazują dobitnie dawną potęgę miasta. Gdybym był Łodzianinem byłbym dumny z tego kawałka mojej małej ojczyzny i piłbym tylko łódzką wodę. ?
Ponownie przecięliśmy Piotrkowską, ale znów tylko na chwilę, żeby podreptać słynną aleją gwiazd, która na wzór tej z Hollywood upamiętnia polskich aktorów i reżyserów i przejść obok naszego niedoszłego miejsca do spania, czyli Grand Hotelu.Tak więc drogi Turysto: nie chodź po Łodzi prostymi, utartymi szlakami, bo krążąc wokół Piotrkowskiej możesz odkryć o wiele więcej ciekawych miejsc niż na niej samej .
Dzikie podwórka i cisza
Łódź nie tylko muralami stoi. Stoi też wspaniałymi, klimatycznymi podwórkami. Dwa z nich znajdują się na ulicy Więckowskiego pod numerami 9 i 4. Czego tam nie ma na ścianach: postacie, różne ptaki, usta, małe kotki, dalmatyńczyk, a nawet żaglowiec. Brzmi tanio i kiczowato? Nic z tych rzeczy. Ale przekonajcie się sami…
Na deser zostawiliśmy sobie jeszcze mural na Wólczańskiej. To z pozoru kłębowisko powbijanych w ścianę krótkich prętów, które pod pewnym kątem tworzą napis “cisza”. Bombowe!
Top obsługa
Wsiedliśmy potem w tramwaj, żeby dojechać do Łódzkiego Centrum Przesiadkowego (czyli Stajni Jednorożca) i stamtąd przejść się na obiad. W tramwaju padł na mnie blady strach, bo padła mi bateria w telefonie. Nie byłem pewien czy dobrze zapamiętałem adres restauracji. Nie byłem pewien gdzie dokładnie się znajdujemy i gdzie jest nasz hotel. W ogóle nie byłem pewien już niczego. Człowiek jednak tak uzależnia się od telefonu, że kiedy nagle go brakuje zaczyna czuć się bezbronny jak dziecko.
Bardziej na czuja znalazłem w końcu restaurację, w której mieliśmy zjeść obiad: Ristorante Mare e Monti. Znalazłem ją na Trip Advisor i wybrałem, bo miała najlepsze oceny w kategorii włoskiej kuchni.
Nikt mi nie zapłacił za tą opinię. Nie mam też żadnego interesu w polecaniu tej restauracji, ale muszę przyznać że jest dobrze. A jeśli chodzi o pizzę to nawet bardzo dobrze. Najbardziej jednak podobała się nam obsługa. To było niesamowite. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim. Obslugiwała nas młoda dziewczyna, która bardzo szczegółowo opowiadała o każdym, zamówionym przez nas daniu. Ja wiem, że pewnie ktoś kazał jej tak pięknie opowiadać, ale robiła to z takim wdziękiem i w całkowicie niewymuszony sposób, że poprostu opadły nam kopary. I tak dowiedziałem się, że moja pizza na ostro, robiona jest z ciasta, które najpierw dojrzewa kilkanaście godzin, a wszystko po to, żeby drożdże dalej nie pracowały w moim brzuchu i pizza była lekka i łatwostrawna. Mama zamówiła rybę (wydaje mi się, że był to sandacz, ale nie dam sobie ręki uciąć) z limonkowym puree (limonki były podobno włoskie). Moja mama nie lubi zbytnio eksperymentów w kuchni i pewnie dlatego puree nie za bardzo było w jej guście, ale cała reszta (w tym włoskie wino) bardzo jej smakowała. Fajne miejsce. Proste, bez zbytniego zadęcia, które daje szczerą, dobrą kuchnię. No i ta niesamowita obsługa, z którą nie spotkałem się jeszcze nigdy w Polsce.
Pierwszy turysta Łodzi
Po obiedzie wróciliśmy do Stajni Jednorożca. Stamtąd mieliśmy dotrzeć do naszego hotelu, ale bez telefonu i w dodatku z kilkoma tramwajowymi peronami do wyboru, kompletnie nie wiedziałem jak do niego dotrzeć. Zaczepiłem jedną Łodziankę (tak założyłem, bo wyglądała jakby wracała z pracy). Pani wyglądała na zdziwioną, że pytam o drogę, jak gdybym był pierwszą turystą, który kiedykolwiek przyjechał do Łodzi, ale po chwili uśmiechnęła się i powiedziała, że stoimy na dobrym peronie. Nie wiedziała jednak gdzie dokladnie powinniśmy wysiąść, ale znów użyłem swojego nosa i w końcu trafiliśmy do hotelu.
Łódzki Menel
Pewnie rozczaruje teraz wszystkich, którzy myślą, że mieliśmy jakieś przygody z łódzkimi menelami. Niestety nie mieliśmy. “Menel z Łodzi” to spektakl w Teatrze Jaracza ,ktory został stworzony na podstawie książki “Lampiony” Katarzyny Bondy. Zupełny przypadek sprawił, że czytałem akurat tę książkę miesiąc wcześniej i kiedy szukałem jakiegoś ciekawego spektaklu trafiłem na “Menela” zupełnie nie wiedząc, że jest inspirowany książką. Lektura totalnie mnie wymęczyła i mimo szczerych chęci nie dotrwalem do jej końca. Mnogość wątków i postaci sprawiała, że miałem wrażenie, że autorka ma ADHD i kompletnie nie może się zdecydować o czym pisać, przeskakujac z wątku na wątek.
Miałem jednak nadzieje, że sztuka będzie choć trochę lepsza. No i była. Ale tylko trochę. Chwilami miałem wrażenie, że aktor (który grał wszystkie postacie) sam się męczy i było mi go nawet żal, że musi grać w takiej chale. Moje współczucie jednak szybko minęło, kiedy dowiedziałem się, że ów aktor jest również reżyserem tego spektaklu.
Łodzianie są mili. Naprawdę.
Co ciekawe w łódzkim Teatrze Jaracza nie można zapłacić za bilet kartą kredytową jeśli nie pochodzi ona z polskiego banku. Żeby było śmieszniej w zakładce, w której kupuje się bilety można sobie wybrać jedną z wielu wersji językowych. Nie wiem tylko skąd obcokrajowiec miałby mieć kartę z polskiego banku.
Kiedy chciałem już zrezygnować z kupna biletu stwierdziłem, że napiszę jeszcze maila do obsługi teatru, w którym zwrócę uwagę na ten problem. I tu niespodzianka! Dzień później dostałem odpowiedź, że mam sobie wybrać miejsca i zapłacić tuż przed spektaklem w kasie. Coś jednak musi być w tej życzliwości Łodzian, tym bardziej, że pani bileterka próbowała nam wcisnąć jakąś ulgę na bilety. Kiedy nie kwalifikowalismy się ani na zniżkę studencką, ani na kartę dużej rodziny, niepocieszona sprzedała nam bilety w normalnej cenie, a kiedy wymawiała kwotę do zapłaty brzmiało to tak jak gdyby robiła nam największą krzywdę. Ech ci Łodzianie. ?
D.