O Heidelbergu pisaliśmy już na naszym blogu, ale tym razem zawitaliśmy tutaj na dłużej. I to nie z byle jakiej okazji, a było nią Schlossbeleuchtung. Po naszej serii lokalnych podróży w ramach biletu za 9 euro, była to naprawdę duża odmiana. W końcu, bardziej na spokojnie, mogliśmy skupić na prawdziwym odkrywaniu zakamarków tego przepięknego miasta.
Na początek kilka faktów. Heidelberg leży w południo-zachodnich Niemczech, nad rzeką Neckar. Nie ma tutaj wielkiego przemysłu, jak w okolicznych miejscowościach. Dlatego miasto miało to szczęście, że nie było „ciekawym” celem dla nalotów aliantów w trakcie Drugiej Wojny. Dzięki temu z wojennej zawieruchy wyszło prawie bez szwanku. Dziś możemy podziwiać, położone w dolinie rzeki, stare miasto, które praktycznie nie zmieniło przez ostatnich kilkaset lat. Ten fakt powoduje, że Heidelberg nieustannie pojawia się we wszelkich rankingach typu „co zobaczyć w Niemczech” czy „top 10 turystycznych atrakcji Niemiec”.
Heidelberg – kwintesencja Niemiec
Rocznie przyjeżdża tutaj trzynaście milionów turystów z całego świata i wcale mnie to nie dziwi. Kiedy ktoś myśli o Niemczech wyobraża sobie krowy na alpejskich łąkach, lub urocze miasteczka, pełne pięknych kamieniczek w wąskich uliczkach (po niemiecku Gasse, zaułek), a wokół nich jakiś zamek i zalesione góry. Heidelberg wyglada dokładnie tak, jak to drugie wyobrażenie Niemiec, z jedną malutką różnicą: nie ma tutaj zamku, a jego ruiny. Wydaje się jak gdyby były one tutaj od zawsze. Właściwie prawie tak jest, bo budowla jest ruiną już ponad trzysta lat.
Ognisko jako atrakcja dla europejskich władców
Górujący na miastem zamek nie miał zbytnio szczęścia, bo najpierw został częściowo zniszczony podczas wojny palatynackiej, a pózniej wysadzony w powietrze przez wojska Ludwika IVX. Ostatecznie dzieła zniszczenia dokonał piorun, który spowodował ogromny pożar. Zamku już nigdy nie odbudowano, ale częściowo zrekonstruowano. Dlatego niektóre, wchodzące w skład kompleksu budynki, są wykorzystywane jako muzeum (o nim później).
Podczas Schlossbeleuchtung to właśnie zamek odgrywa główną rolę. Ta tradycja sięga aż 1815 roku. Wtedy to spotkali się się tutaj min. cesarz Austrii, car Rosji i król Prus i Bawarii, żeby zawrzeć święte przymierze przeciwko Napoleonowi. Aby uatrakcyjnić ich spotkanie podświetlono ruiny zamku. Oczywiście nie było to możliwe za pomocą energii elektrycznej, dlatego użyto w tym celu łatwopalnych materiałów. Rozpalono z nich ogromne ognisko na zamkowym dziedzińcu. Miało to inscenizować zniszczenie zamku w 1693 roku. Dzisiejsze Schlossbeleuchtung to nie tylko podświetlenie na czerwono ruin zamku, ale również ogromny pokaz fajerwerków. Odbywa się on trzy razy w roku. Mimo, że technika zupełnie się zmieniła od czasu pierwszej uroczystości, to jej przebieg jest niezmienny od wielu lat.
Straciłem serce dla Heidelbergu!
Wszystko zaczyna się dokładnie o 22:15 według zegara kościoła Świętego Ducha, stojącego na miejskim rynku. W całym mieście gaśnie oświetlenie i pojawia się pierwszy wystrzał. Dokładnie 30 sekund póżniej drugi, po czym ruiny zamku rozświetlają się na czerwono. Następnie na Altebrücke (Starym Moście) podświetlony zostaje trębacz, który zaczyna grać utwór Ich habe mein Herz für Heidelberg verloren („Straciłem serce dla Heidelbergu”). Ta pieśń nie jest jakaś stara. Pochodzi raptem z 1925 roku, a stworzył ją austriacki kompozytor Fred Raymond. Pomimo że stworzona została wyłącznie w celach rozrywkowych, to pełni funkcję nieoficjalnego hymnu. Dziś w swoim repertuarze ma ją min. niemiecka gwiazda pop Heino oraz André Rieu. Jego wersję, nagraną na Rynku Kukurydzianym, w sercu Heidelbergu, możecie zobaczyć TUTAJ. Na nabrzeżu Neckaru znajduje się nawet tablica upamiętniającą ten utwór.
Wzruszenie na dźwięk trąbki
Jest coś totalnie magicznego kiedy tak trębacz gra jej melodię w całkowitej ciemności, a ogromny tłum zaczyna śpiewać jej słowa. Choćby dla tego jednego momentu warto zobaczyć to widowisko i trochę wstyd mi się przyznać, ale wzruszyłem się w tym momencie. Po piosence czerwone światła zamku gasną i rozpoczyna się dziki pokaz fajerwerków, który trwa aż 20 minut.
Wydaje mi się, że nigdzie indziej nie widziałem aż tak widowiskowych fajerwerków, nawet podczas wszystkich sylwestrów w moim życiu. Oczywiście kulminacyjny moment jest na samym końcu, kiedy całe niebo rozświetla niesamowita feria świateł, a niektóre z nich przyjmują kształt serc. To po prostu trzeba zobaczyć na żywo. Mam jednak dla Was pewną radę. Na długo przed każdym Schlossbeleuchtung wszystkie pokoje hotelowe w mieście są już zajęte, więc jeśli chcielibyście wpaść do Heidelbergu w tym czasie, to zaplanujcie to z dużym wyprzedzeniem. A TUTAJ znajdziecie nagranie fajerwerków z dnia, w którym my je widzieliśmy.
Zacząłem tego posta w sumie trochę od środka, ale nie mogłem się już powstrzymać od opisu kulminacyjnego momentu naszego heidelberdzkiego city tripu. Cofnijmy się jednak w czasie do poranka tego samego dnia.
Średniowieczna pralka
Kiedy wjeżdżaliśmy autem do miasta padało niemiłosiernie. W dodatku Michał nie mógł znaleźć właściwej drogi do hotelu i tak krążyliśmy dookoła. W końcu dotarliśmy na miejsce, a pogoda jakimś cudem zmieniła się diametralnie i wyszło słońce. Pierwszym punktem naszego programu był spacer po mieście z przewodnikiem. Pisałem już Wam o tym jak wiele zalet ma taki rodzaj poznawania miasta i mimo że byliśmy już w Heidelbergu wcześniej, odkryliśmy wiele miejsc po raz pierwszy. Nie mówiąc już o różnych ciekawostkach, którymi nasz przewodnik sypał jak z rękawa.
Okazało się na przykład, że miejski dworzec kolejowy stał w zupełnie innym miejscu niż dzisiaj. Teren wokół niego usiany był licznymi hotelami i gospodami, dla przyjeżdżających koleją. Do dziś w tej okolicy jest mnóstwo pensjonatów, w tym również ten, w którym spaliśmy. Zobaczyliśmy też po raz pierwszy jak grube i masywne były mury miejskie, a w ich pobliżu prototyp pralki, jeszcze ze średniowiecznych czasów, który dziś pełni rolę fontanny. Nigdy wcześniej nie zwróciliśmy też uwagi na Wieżę Czarownic, która była częścią miejskich obwarowań. Dlaczego czarownic? W sumie to nie wiadomo, bo wieża pełniła rolę posterunku strażników. Pomimo że Niemcy są tym krajem w Europie, w którym skazano na śmierć najwięcej kobiet za rzekome bycie czarownicą, to akurat w tym przypadku wieża nie ma z tym nic wspólnego.
Litry piwa niedaleko ołtarza
Minęliśmy też pusty plac po synagodze, którą naziści spalili jeszcze w 1938 roku. Po wojnie synagogę odbudowano i wciąż w Heidelbergu znajduje się żydowska gmina. Stoi ona jednak gdzie indziej. Po pierwsze dlatego, że teren na którym stał poprzedni budynek jest dziś w środku rozrywkowej części miasta ze studenckimi barami i klubami. Po drugie dlatego, by upamiętnić to miejsce w szczególny sposób. Stojąc na tym placu, dokładnie widać obrys starego budynku i miejsce gdzie był ołtarz, a rosnące tutaj platany zdają się tworzyć sklepienie nieistniejącego kościoła. Leży tutaj również mnóstwo nagrobnych kamieni, które są symbolem pamięci o zmarłych, tak jak palące się znicze u katolików. Miejsce to sprawia dziwne wrażenie, bo zaledwie kilka metrów od tego przyczółku spokoju i zadumy, piwo i wino leje się strumieniami w licznych knajpach.
Fekalia płyną po ulicy
Historia nieustannie przewija się wszędzie dookoła. Mimo że mamy do czynienia z zupełnie współczesnym Starym Miastem, gdzie w zabytkowych kamieniczkach tętni restauracyjno-kawiarniane życie, a wokół można znaleźć sieciówki z całego świata, to wystarczy czasem zadrzeć nieco wyżej głowę by co i rusz odkryć ślady dawnych dziejów. Nawet te z czasów rzymskich. W ten sposób odkryjemy na fasadach domów przy głównym deptaku miasta Hauptstrasse (ulicy Głównej), który jest najdłuższym w całych Niemczech, haki, do których była przymocowana trakcja tramwajów. Zobaczymy też średniowieczne toalety w szczelinach pomiędzy sąsiadującymi kamienicami. Miały one dziury w podłodze, przez które fekalia spadały na ziemię. Następnie były one wygarniane wprost na ulicę przez odpowiednie służby. Nie byłoby to może aż tak uciążliwe gdyby nie fakt, że proceder ten odbywał się raz na parę tygodni. Możecie więc sobie wyobrazić jak musiało śmierdzieć od zalegających pomiędzy domami odchodów.
Również same okna na górnych piętrach mogą nam opowiedzieć dużo o przeszłości. Wzory na nich pełniły na przykład funkcję dzisiejszej reklamy. W ten sposób można na nich zobaczyć na przykład precle, ryby, czy nawet raki, które musiały być dostępne w sklepie, lub restauracji na dole kamienicy. Tak więc zadzierajcie głowy i szukajcie ciekawych elementów. W ten sposób można się dowiedzieć bardzo dużo o historii danego miejsca, lub odkryć zupełnie nowe rzeczy w budynkach, które codziennie mijamy i wydaje nam się, że wiemy już o nich wszystko.
Michelle Obama kupuje całusy
Podczas spaceru wdrapaliśmy się też na wieżę kościoła Świętego Ducha, najważniejszego w mieście, odkrywając po drodze, ślady po dawnej bibliotece. Łatwo je można zidentyfikować po ciemniejszej barwie posadzki. Odwiedziliśmy też małą Chocolaterie (wytwórnię czekolady), w której dostępny jest tzw. Studentenkuß („studencki całus”). Są to małe czekoladki, które używali nieśmiali studenci, aby wyrazić zainteresowanie swoim koleżankom. Lokal, w którym są sprzedawane, prowadzony jest przez tą samą rodzinę już od czterech pokoleń (od 1863 roku) i jest on najstarszym tego typu w mieście. Goścmi byli tutaj min. księżna Kate i Michelle Obama. W uroczym wnętrzu można też zobaczyć charakterystyczną tablicę na ścianie, która przedstawia czarne profile studentów danego rocznika. Podobne tablice można również spotkać na Słowacji. Widzieliśmy je w wielu witrynach sklepowych w Koszycach. Jednak w tym przypadku nie są to studenci, a absolwenci szkoły średniej, a zamiast eleganckich czarnych profili, są zwykłe zdjęcia.
Płyn do mycia naczyń zmienia smak piwa
Przy tej samej ulicy co „czekoladownia” znajduje się się też studencki bar. Legenda głosi, że każdy student ma tam swoją osobistą szklankę do piwa. Przez cały czas studiów nie można jej myć, ponieważ płyn do mycia naczyń zmieniłby unikalny smak pienistego napoju. Na koniec studiów studenci zabierają swoje szklanki na pamiątkę. Czy to prawda, nie wiem. Jednak bar, w którym można też coś zjeść, ma bardzo unikalny klimat, a podkreśla go prawdziwy, stary piec kaflowy.
Mocna i pyszna kawa na krawężniku
Przed wieczornym Schlossbeleuchtung czekał nas jeszcze obiad we francuskiej restauracji, ale zanim się do niej wybraliśmy zahaczyliśmy jeszcze o palarnię kawy. Palarnia pana Floriana Steinera jest niewielka i nie ma stolików. Otwiera się tylko raz w tygodniu, w soboty. Wtedy można zamówić sobie kawę, lub kupić tutkę do domu. Panuje tutaj fajny klimat, bo pijący kawę stoją wokół niewielkiego lokalu, lub po prostu siedzą na krawężnikach dookoła. Sądząc po frekwencji, kawa ma bardzo wielu, głównie miejscowych, wielbicieli.
Zamówiliśmy dla siebie najmocniejsze espresso w ofercie i przyznam szczerze, że było to najmocniejsza kawa jaką piłem w życiu. Jej działanie czuć po około 15 minutach, kiedy serce zaczyna szybciej bić, a my mamy nagle ochotę przebiec maraton. Nie tylko sama kawa jest pyszna, ale też jej opakowania są bardzo fajne, kolorowe, niektóre całkiem zabawne. Tak więc ogólnie polecam, bo każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Mieszanek w różnych smakowych kierunkach, jest całe mnóstwo. A jeśli ja, stary wielbiciel kawy tak piszę, to musi to coś znaczyć. Przynajmniej chociaż raz nie przeszliśmy pół miasta w poszukiwaniu dobrej kawki. 😉
Fiesta w całym mieście
Jak już wspomniałem, obiad zjedliśmy we francuskiej restauracji Le Coq. Znajduje się ona po drugiej stronie rzeki, w dzielnicy Neuenheim. Mimo że na przeciwległym brzegu powoli wszyscy szykowali się do wielkiego widowiska, starając się znaleźć miejsca z jak najlepszym widokiem, w Neuenheim, wbrew pozorom, wcale nie było ani spokojniej, ani luźniej. Wręcz przeciwnie. Tu również panował odświętny nastrój wielkiej fiesty, a to za sprawą święta Fischerfest, które było zupełnie niezależną od Schlossbeleuchtung, imprezą. Część ludzi obserwowała również Schlossbeleuchtung ze statków na rzece, na których przygotowuje się, specjalnie na tę okazję, kolacje.
Kiedy dotarliśmy do Neuenheim akurat było otwarcie święta. Główną ulicą dzielni, podążała w kierunku rynku (Neueneheim było kiedyś osobnym miastem i posiada swój własny rynek) orkiestra o wdzięcznej nazwie Kurpfälzer Trabanten. W tym przypadku „trabant” nie ma nic wspólnego z autem, a oznacza strażnika. Kurpfalz natomiast to kraina geograficzna, której stolicą był niegdyś Heidelberg, do momentu kiedy przeniesiono ją do Mannheim. W ramach Fischerfest na rynku, ze sceny, przygrywała muzyka, a w okolicznych podwórkach i zaułkach był targ staroci i ciuchów. Wszystkie kawiarniane i restauracyjne stoliki były już dawno zajęte, a nad całą okolicą unosił się zapach pieczonych kiełbasek i naleśników, który uwielbiam. Szczerze to żałowałem w tym momencie, że nie możemy się bliżej przyjrzeć temu festynowi. Mam jednak wielką nadzieję, że będzie jeszcze ku temu okazja.
Ślimaczany maraton
W Le Coq, żeby tradycji stało się zadość, zamówiłem na przystawkę ślimaki. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie to mój ślimaczany tydzień. Kilka dni wcześniej jadłem ślimaki we francuskim Strasbourgu, a kilka dni później, w Paryżu. Michał zamówił pieczony ser kozi z dynią i marmoladą figową, a na drugie danie zamówiliśmy oboje łopatkę z jelenia z musem kasztanowym i pomarańczową marmoladą. Tak jak brzmią te potrawy, tak też smakowały. Po prostu niebo w gębie! Tak wiem, powinniśmy zjeść na obiad coś bardziej lokalnego, ale nie zawsze trzeba być takim kulinarnym purystą i jeść miejscowe potrawy. Poza tym takiego obiadu napewno nie zamieniłbym na golonkę, czy kiszoną kapustę.
Kuchnia w szafie
Po obiedzie wpadliśmy jeszcze na chwilkę do hotelu, żeby troszkę odsapnąć przed fajerwerkami. Skoro jesteśmy już przy nim, to jeszcze nigdy nie mieliśmy aż tak dużego pokoju. Właściwie to metraż był tylko nieco mniejszy od całego naszego mieszkania. Na jednej ze ścian stały ogromne szafy i w pierwszym momencie pomyślałem sobie: „po co komu aż tak wielkie szafy?”. Okazało się jednak, że o ile jedna połówka to rzeczywiście była szafa, to w drugiej była ukryta… kuchnia. Otwierasz wrota, a tu zlew, dwupalnikowa kuchenka, szafka na różne kuchenne przybory i lodówka. W sumie to fajny patent do ultra małych kawalerek. Otwierasz dziwi i masz kuchnię, zamykasz i całość zamienia się w pokój.;)
Nasz wieczór nie skończył się na Schlossbeleuchtung i trwał jeszcze dość długo, podobnie jak u większości mieszkańców Heidelbergu. Wielu z nich świętowało do późnych godzin nocnych, lub wczesnych porannych. Niektórzy wynajmowali w tym celu liczne, rozsiane po całym mieście tarasy na dachach. Inni bawili się w klubach i barach. Jeszcze inni uczestniczyli w eleganckich przyjęciach, we wnętrzach najdroższych rezydencji, tuż nad brzegiem rzeki. Wbrew pozorom tych ostatnich wcale nie było aż tak mało. Heidelberg całkiem niedawno wyprzedził Heilbronn i Baden Baden w rankingu ilości milionerów na tysiąc mieszkańców. Zresztą można to było łatwo zauważyć spacerując po Neuenheim, gdzie co i rusz widać było eleganckie panie w drogich outfitach, z twarzami niekoniecznie wygładzonymi przy pomocy kremów przeciwzmarszczkowych, a raczej bardziej skomplikowanymi metodami. 😉
Tajemnicza receptura studenckiego sznapsu
Późnym wieczorem miasto przyjmuje zupełnie inny kostium. Przed klubami ustawiają się kolejki, uliczki dotąd wydawało się bardziej poboczne, nagle zapełniają się dzikimi tłumami. Knajpy, spokojnie wyglądające za dnia, teraz były zamknięte. Przed ich wejściami stali ochroniarze, którzy co jakiś czas wpuszczali po kilka osób do środka.
Tak też było w przypadku studenckiego baru Destille. Ceny sznapsów są tutaj oczywiście również studenckie i zaczynają się od trzech euro. Jednym z nich jest Warmer Erpel, który każdy szanujący się student powinien wypić jako pierwszy. Jego receptura jest wielka tajemnicą i nawet kiedy próbowaliśmy dowiedzieć się jaki alkohol jest w środku, barman milczał jak zaklęty. W każdym bądź razie ma on wystawiać nieświadomego delikwenta na smakową próbę, jednak dla mnie był nawet całkiem ok. W środku było bardzo głośno, wesoło, a niewielka przestrzeń knajpy powodowała, że niektórzy szukali swojego miejsca na stołach. Mimo że już dawno minął mój studencki czas, to nie czułem się tam jakoś zbytnio stary. Średnia wieku była znacznie powyżej studenckiej.
Nowa i stara kolejka
Następnego dnia czekała na nas wizyta na zamku i w muzeum aptekarstwa, które znajduje się w jednym z jego skrzydeł. Zanim jednak opuściliśmy pokój przez długi czas napawaliśmy się pięknym widokiem z okna. Był niedzielny, letni poranek. Nad zabytkowymi, miejskimi, eleganckimi willami miejskimi, unosiła się jeszcze lekka mgiełka. Powietrze było rześkie, ponad doliną Neckaru rozpościerał się widok na zalesione wzgórza, okalające miasto. Był to jeden z najpiękniejszych widoków z hotelowego okna, które mieliśmy do tej pory. Myślę tylko, że pałac Izraela Poznańskiego w Łodzi, widziany z hotelu Puro, mógłby to przebić. Chociaż tutaj na pewno było widać znacznie więcej przyrody.
Na zamek można dojść na pieszo, krętymi schodami, co bardzo polecam dla chcących schudnąć. Po wejściu na górę na pewno będziecie o kilkaset kalorii ubożsi. Dla nie dbających o linie i lubiących wygodę, polecam kolejkę linową. Są dwa typy biletów. Pierwszy upoważnia do przejazdu do pierwszej stacji i wejścia na zamek, a drugi tzw. Panorama Ticket pozwala również wjechać dalej, na najwyżej położony lokalnie punkt czyli Königstühl. Aby dojechać na samą górę trzeba zmienić kolejkę, tzn. nie można się tam dostać jednym pojazdem. O ile dolna kolejka należy do jednych z najnowocześniejszych w całym kraju, o tyle druga, dla odmiany, należy do jednej z najstarszych. Po dotarciu na samą górę, oprócz podziwiana widoków, które sięgają aż po las palatyński, można wypić na przykład piwko w znajdującej się tam knajpie w celu wyostrzenia wzroku.
Największa beczka na świecie
My wysiedliśmy na stacji pośredniej, z której można bezpośrednio dostać się do zamku. Na zamku do najważniejszych atrakcji należy najwieksza na świecie beczka na wino oraz wspomniane już, muzeum aptekarstwa (Deutsches Apothekenmuseum). Jeśli chodzi o beczkę to jest ona największą z tych, znajdujących się wewnątrz budynku. 40 km od Heidelbergu znajduje się z kolei największa na świecie beczka, znajdująca się na wolnym powietrzu.
Zapachowy egzamin
W muzeum można prześledzić całą historię farmacji. Zobaczyć jak kiedyś wyglądało laboratorium, czy sprawdzić swój węch odgadując zapachy różnych ziół, znajdujące się w nieopisanych próbkach. Na mnie największe wrażenie zrobiły kompletne wnętrza starych aptek, gdzie można było zobaczyć pięknie zdobione apteczne meble z dziesiątkami szufladek na medykamenty, a obok nich piękne flakony na różne zdrowotne ciecze. Muzeum otworzono tuż przed wybuchem Drugiej Wojny. W jej trakcie, budynek w którym się znajdowało, został całkowicie zniszczony. Na szczęście większość eksponatów udało się przechować w bezpiecznym miejscu. Muzeum posiada również apteczny ogród na terenie zamku, który można zwiedzać z przewodnikiem.
Heidelberg unaocznił nam, że mimo iż byliśmy w danym miejscu i wydaje się nam, że je w miarę znamy, to dopóki nie spędzimy w nim dłuższego czasu, nie poznamy lokalnych ludzi, którzy zaprowadzą nas do swoich ulubionych miejsc i wreszcie kiedy nie zwrócimy uwagi na liczne szczegóły, znajdujące się nad naszymi głowami oraz nie zobaczymy miasta z najwyższego punktu w okolicy, to nie odkryjemy jego różnych oblicz. Grzeczny, tradycyjny i turystyczny, jak się nam wydawało do tej pory, Heidelberg odkrył przed nami swoją bardziej szaloną, pełną energii i młodości twarz, której na długo nie zapomnimy.
D.
Witam . Heidelberg jest zdecydowanie jednym z najprzyjemniejszych niemieckich miast i jeśli ktoś pragnie zwiedzić ten kraj to nie może go pominąć. Zamek a raczej jego ruiny (na szczęście nikt go nie próbował odrestaurować ) robią wrażenie nawet na podróżnikach co niejedno już widzieli. Szkoda że podziemia nie są dostępne dla zwiedzających. Niestety nigdy nie miałem okazji go podziwiać w czasie pokazu. Przyznam szczerze że z tymi wychodkami pomiędzy budynkami to w życiu bym nie pomyślał o zastosowaniu takiego patentu, dla mnie to była tylko szeroka dylatacja. Jednak czasem warto czytać blogi ? Swoją drogą to zastanawiające, że systemy kanalizacyjne funkcjonowały od co najmniej kilku tysięcy lat w miastach w Mezopotamii, Pakistanie, Turcji, Egipcie czy na Krecie a jeszcze kilkaset lat temu cywilizowani rzekomo Europejczycy srali pod siebie.
No cóż… być może tak było ponieważ Mezopotamia, czy Egipt dysponowały swego czasu znacznie większymi zasobami dzięki morderczej pracy niewolników i mogły sobie pozwolić na tak zaawansowane systemy kanalizacji i inne nowinki techniczne, podczas gdy Heidelberg nękany co i rusz wojnami, zarazami i pożarami miał znacznie mniejsze możliwości i finanse na budowę rozmaitych użytecznych struktur. A co do podziemi zamku to są częściowo udostępnione bo właśnie tam znajduje się najwieksza beczka świata. Pozdrawiamy!?