Trochę to dziwne kiedy pracuje się od poniedziałku do piątku w laboratorium, po czym w wolny weekend odwiedza… laboratorium. Na szczęście zupełnie inne, bo na świeżym powietrzu. No i pracują tam zamiast nas, inni.
Lorsch, bo o nim mowa, leży w mitycznym regionie Odenwald, który niegdyś zamieszkiwali waleczni Nibelungowie. Odenwald od zawsze był w mojej w głowie, bo bardzo często piłem wodę mineralną, właśnie z tego regionu. Wydawało mi się, że leży on gdzieś daleko, w górach. A tu proszę, okazało się, że do Lorsch mamy raptem pół godziny samochodem.
Tę idylliczną krainę, leżącą na dawnym wulkanie, porastają owocowe sady i winnice. W głębokich dolinach rosną jodły, a pomiędzy tym wszystkim wiją się liczne rzeki. I właśnie w sercu Odenwaldu powstało stosunkowo niedawno, bo w 2015 roku, laboratorium.
Na pierwszy rzut oka moglibyście pomyśleć: O! To jakieś muzeum, albo skansen, jak w polskim Biskupinie. Jednak od Biskupina różni się to miejsce zasadniczo, ponieważ to przede wszystkim obszar szeroko zakrojonych badań. Ogólnie mówiąc sprawdza się tutaj jak dziś funkcjonują różne rzeczy, które były na porządku dziennym, około 1200 lat temu.
Nocleg w prehistorycznej chałupie
W tym celu działa tutaj grupa ludzi, którzy zasadniczo dzielą się na trzy części. Pierwsza z nich to pracownicy, którzy zajmują się różnymi aspektami dawnego życia i pracują we Freiluftlaboratorium (czyli dosłownie laboratorium na świeżym powietrzu) na etacie. Drugą grupę stanowią wolontariusze. Często rekrutuje się ich spośród studentów, którzy przy okazji pobytu w laboratorium piszą różne, naukowe prace. Trzecią grupę stanowią również wolontariusze, ale są to ludzie niezwiązani ze środowiskiem naukowym. To prawdziwi pasjonaci, którzy chcą, chociaż na chwilę, oderwać się od współczesnego życia i zagłębić się w tajniki prehistorii. Takim wolontariuszem może w zasadzie zostać każdy. Pod warunkiem, że będzie gotowy, przynajmniej raz w miesiącu pojawiać się w laboratorium i zostawać tu obowiązkowo na noc. Wbrew pozorom niełatwo się tutaj dostać. Entuzjastów przeszłości jest całe mnóstwo i każdy z nich pragnie choć na chwilę oderwać się od zwykłego, codziennego życia.
Orzechowo – owocowa aleja
Zacznijmy jednak od początku. Labo znajduje się oficjalnie w Lorsch. Nie widać tu jednak zbyt wiele cywilizacji, bo dookoła są pola i dawne sady owocowe. Część z pól należy do centrum badawczego. Już na samym początku rzuciły nam się w oczy wąskie skrawki kukurydzy, kapusty i szczawiu. Przy drodze, która prowadzi do ośrodka badawczego rosną za to stare odmiany grusz, jabłoni i orzechów laskowych, a tuż obok jest pole tytoniu. Skąd się tu wzięło? To projekt miasta z 2013 roku i z laboratorium nie ma nic wspólnego Pola tytoniu, które widzieliśmy po raz pierwszy w życiu, stanowią jednak dobre, zielone tło dla pobliskiej, prehistorycznej osady. Lorsch około 300 lat temu było ważnym ośrodkiem uprawy tytoniu i produkcji cygar.
Obecnie pole tytoniu ma około 1000 metrów kwadratowych i produkuje się się z niego cenną, limitowaną serię cygar Lorsa Brasil. Tytoń to najbardziej wymagająca roślina ze wszystkich uprawnych, dlatego zarówno jego pielęgnacja jak i późniejsza obróbka wymagają fachowej wiedzy i pasji. Gotowe cygara kosztują 12,50 euro za 5 sztuk, a ich stosunkowo niska cena, możliwa jest dzięki temu, że wszyscy zajmujący się tytoniem w Lorsch, to prawdziwi pasjonaci, którzy pracują tutaj całkowicie za darmo. seria cygar jest w całości natychmiast sprzedawana i bardzo trudno ja zdobyć.
Dzieci uprawiają cenne cygara
Przez okrągły tytoniowy rok, począwszy od święta Świętego Józefa po listopad, kiedy to wielka, czarna stodoła na tytoń pustoszeje, odbywają się różne dawne obrzędy i ceremoniały, dokładnie tak, jak 300 lat temu. Zarówno w uprawie tytoniu, jak i produkcji cygar może wziąć udział każdy, niezależnie od rolniczego doświadczenia, mile widziane są też dzieci, chociaż akurat ten fakt jest dla mnie nieco kontrowersyjny, bo co jeśli takie dziecko posadzi krzaczek tytoniu, a potem będzie chciało zapalić cygaro z niego??
Architektoniczna dykto – wtopa
Szczerze, zaczynam wątpić w swój architektoniczny gust. No bo jak to możliwe, że bardzo przeciętny budynek o gabarytach przydługawej stodoły, ze szklanymi ścianami zewnętrznymi i wewnętrznymi, z nieobrobionej zwykłej sklejki, dostał nagrodę architektoniczną?
To fakt, nie jest to jakaś prestiżowa nagroda, bo odznaczenie Heinricha Metzendorfa (wybitnego architekta, pochodzącego z południowo – zachodnich Niemiec) jest przyznawane tylko najlepszym budynkom na terenie regionu Bergstrasse, ale zawsze. W założeniu budynek miał być symbolicznym przejściem od świata współczesnego do wczesnego średniowiecza. No cóż…z tych symboli to widziałem tylko tę dyktę z której były zrobione ścianki działowe wewnątrz. Jak gdyby budżet na budowę skończył się przed czasem i trzeba było coś wykombinować. Skończmy jednak narzekanie, bo przecież człek nie przyjeżdża tutaj żeby zobaczyć Besucher Zentrum czyli połączenie kasy biletowej, kawiarenki, szatni, toalet, małej wystawy z makietami Laboratorium i sklepiku. A sklepik akurat fajny, pełen rękodzieła, robionego częściowo na miejscu.
Nigdy nie zaczepiaj pasterskiego psa
Po przekroczeniu tej symbolicznej granicy łączącej szkło i dyktę z tym, co prastare i naturalne wkraczamy do pierwszej części. Tam, pomiędzy owocowymi drzewami, żyją sobie przeróżne hodowlane zwierzęta. I tak kolejno mijamy byki, gęsi (powinny tam być, ale jakoś ich nie było) i owieczki. Zresztą te ostatnie były pilnowane przez prawdziwego psa pasterskiego. W regulaminie był zakaz jakiejkolwiek interakcji z nim. Nawet do tego stopnia, że w przypadku gdyby zostawił stado i zaczął za nami podążać, mamy go całkowicie ignorować.
Cały kompleks labo jest zasadniczo podzielony na dwie części. W pierwszej znajdują małe konstrukcje, które służą, lub jak kto woli, służyły do przechowywania różnych dóbr. Słowo „służyły” użyłem tutaj w przenośni, bo wszystkie konstrukcje z którymi mamy tutaj do czynienia to rekonstrukcje. Dotyczą one czasów z których do dziś nie zachowało się nic, co mogłoby wystawać ponad powierzchnię ziemi. Jedyne pozostałości są w ziemi. To właśnie na ich podstawie zrekonstruowano zarówno budynki pełniące rolę magazynów, jak i warsztaty i domostwa.
Średniowieczny Big Brother bez kamer
Kiedy wchodziliśmy do tej części rozpadało się na dobre. Najpierw schroniliśmy się pod wąskim daszkiem jednej z chat. Deszcz jednak tak zacinał, że przenieśliśmy się parę metrów dalej, do stanowiska, gdzie obrabia się metal pod wpływem wysokiej temperatury i następnie robi z niego różne narzędzia. Narzędzia oczywiście wykorzystywane są na miejscu przez innych pracowników, lub wolontariuszy. Czyli takie zamknięte, samowytarczalne koło.
Podobnie jak my schroniła się tam również jedna z pracownic laboratorium. Dzięki temu mieliśmy niezwykłą okazję do usłyszenia czegoś więcej o tym miejscu i to z pierwszej, fachowej ręki. Dowiedzieliśmy się min., że swego czasu był tutaj prowadzony eksperyment, który miał na celu sprawdzić jak zachowują się tradycyjne domostwa. Czy jest w nich ciepło, sucho oraz czy jest odpowiednia wentylacja. W tym celu na dwa tygodnie w laboratorium zamieszkała cała grupa ludzi. Okazało się, że domy zachowują się bez zarzutu. Gdyby zrezygnować z paru współczesnych luksusów, można w nich spokojnie, całkiem wygodnie mieszkać.
Żółty, zielony, a potem niebieski czyli jak siki mogą zdziałać cuda
W części warsztatowo – magazynowej osady dotarliśmy jeszcze do warsztatu farbiarza. Akurat nikogo w nim nie było. Na ścianach suszyły się różne rośliny, z których potem wyrabia się barwniki, dzięki czemu można uzyskać kolorowe, lniane nici. Czyli takie małe laboratorium w laboratorium. Na zewnątrz małego domku rosły kwiaty urzetu barwierskiego. Dzięki nim można było w całej Europie produkować niebieskie nici i materiały.
Ale skąd z żółtych kwiatków niebieski kolor? No cóż, jako chemik, nie będę się tu rozwodził nad szczegółami, ale kwiatki w połączeniu z moczem (tak, z moczem, nie była to przyjemna dla nosa produkcja!) robią się zielone. Następnie po wysuszeniu, w kontakcie z powietrzem, zachodzi kolejna reakcja, która nadaje im charakterystyczną, głęboką, niebieską barwę. Z tym procesem uzyskiwania niebieskiego barwnika spotkaliśmy się już wcześniej w Erfurcie. Na całej erfurckiej starówce można zauważyć charakterystyczne poddasza z dużymi otworami, które służyły właśnie do suszenia urzetu.
Z czasem ten śmierdzący proceder został zastąpiony przez indygo. Zawędrowało do Europy z Indii, gdzie wykorzystywano do tego indygowca barwierskiego. Indygowiec, w przeciwieństwie do urzetu, nie potrzebował żadnych siuśków, dlatego szybko wyparł urzet z użycia. W labo oczywiście nie korzysta się niego, bo to nie te czasy, dlatego jestem bardzo ciekawy czy kwiatki są obsikiwane przez pracowników. W każdym bądź razie w chatce sikami nie śmierdziało, ale kto wie, dlaczego akurat stoi na samym brzegu osady.?
Dyniowe butelki
Po części warsztatowej przeszliśmy do chat mieszkalnych, chociaż i tu wewnątrz produkuje się różne, przydatne w życiu codziennym, utensylia. I tak odwiedziliśmy pana, który akurat zajmował się zszywaniem kawałków skór. Jego narzędzia nie pochodziły z laboratorium, ale specjalnie kazał je sobie ręcznie wyprodukować. To od niego dowiedzieliśmy się, że w chacie przed którą pracował, bardzo dobrze się śpi i jest ciepło. Niezależnie od pogody na zewnątrz. Oprócz skór nasz miły wolontariusz zajmuje się również wyrabianiem butelek i innych naczyń. Pozyskuje się przez opróżnianie specjalnego gatunku dyni, która samym kształtem przypomina butelkę. Dorodny okaz takiej dyni zauważyliśmy w ogródku nieopodal chaty. W pierwszym momencie pomyśleliśmy, że ktoś pozawieszał coś na jednej z jabłonek. W rzeczywistości była to właśnie ta dynia, która wykorzystała drzewko po to, żeby wspiąć się kilka metrów w górę. Kosmiczny widok!
Tkanie to zajęcie wyłącznie dla cierpliwych i mających mnóstwo czasu
Po sąsiedzku z kolei miła pani opowiedziała nam o swoim fachu czyli tkaniu. Byliśmy ciekawi jak z gałązek lnu powstaje nić, a potem z nici płótno. No cóż… nie jest to łatwe zajęcie. W dodatku trwa niemiłosiernie długo i trzeba mieć do tego masę cierpliwości. Oczywiście tkaczka miała kolorowe nici z miejscowych barwników i zachwalała lniane płótna, które dobrze wentylują ciało i są antybakteryjne. Byle by nie były barwione na czerwono miejscowym korzeniem, bo wtedy są szkodliwe dla skóry.
W części mieszkalnej była jeszcze mała kapliczka i Herrenhaus, czyli nieco większy niż pozostałe, budynek w którym biesiadowano. Coś na kształt gospody, w której rzeczywiście gotuje się na wielkim piecu. Pewnie, kiedy nie ma już zwiedzających, odbywają się niezłe tu imprezy. Wydało się nam to zabawne, że okazały Herrenhaus, czyli w dosłownym tłumaczeniu męski dom, to miejsce w którym się je i imprezuje, podczas gdy dom takiej farbiarki to malutka niepozorna chałupka, prawie szałas. Nie czepiajmy się jednak, bo trzeba przyznać, że domek do produkcji narzędzi był również malutki. Poza tym farbiarka mogła by być równie dobrze farbiarzem.
Kulturalno – naukowe centrum Średniowiecza
Kiedy wpiszecie sobie w wyszukiwarkę Lorsch, na pierwszym miejscu na pewno nie pokaże się Wam laboratorium, a klasztor, który znajduje się na liście UNESCO. Klasztor, a włściwie to co z niego zostało, znajduje się bardzo blisko naszej osady. Dotarcie do niego zajmie Wam na pieszo nie więcej niż 5-7 minut. Nie spodziewajcie się w tym przypadku fajerwerków w postaci krużganków, kaplic, czy ogródków ziołowych. Z dawnego klasztoru niewiele pozostało, ale jest to unikat. Są to najstarsze, w tak dobrym stanie, zachowane budowle, z epoki Karola I, czyli około roku 800-setnego, na północ od Alp.
Lorsch było w tym czasie najważniejszym ośrodkiem kultury i nauki imperium Franków i jednym z najważniejszych w średniowieczu w ogóle. Z klasztornej biblioteki pochodzą najcenniejsze na świecie, średniowieczne rękopisy. To również najważniejszy zabytek architektury preromańskiej w całych Niemczech. Z całego kompleksu, w skład którego wchodził obok klasztoru i biblioteki, również zamek, ostała się ino brama wjazdowa, kawałek muru obronnego i tzw. królewska sala. Całość znajduje się dzisiaj w samym środku współczesnego Lorsch, które jest całkiem przyjemnym miasteczkiem z pięknym ratuszem.
Potężne wpływy z dziesięciny wymagają imponującego skarbca
Tuż obok klasztoru stoi imponujący, 80-metrowy budynek, który również znajduje się na liście UNESCO. To zbudowany około 1590 roku skarbiec, gdzie klasztor przechowywał tzw. dziesięcinę. Był to religijny podatek w ramach którego, każdy zobowiązany był do oddawania dziesiątej części swojego dochodu, w postaci rzeczowej, lub pieniężnej. Dziś w tym miejscu znajduje się ekspozycja tego, co udało się wykopać na terenie klasztornego wzgórza prze ostatnich 200 lat. Wystawa, podobnie jak laboratorium, również jest stosunkowo nowa, bo powstała w 2015 roku.
Uciec od współczesnej pogoni w Odenwaldzie
Zdaliśmy sobie sprawę, że w tej codziennej pogoni, która napiętnowana jest współczesnymi technologicznymi gadżetami, wciąż są ludzie, którzy bardzo chętnie rezygnują z tego wszystkiego i zagłębiają się w tajniki rzemiosł sprzed ponad tysiąca lat. Czy my bylibyśmy gotowi do rezygnacji ze wszystkich współczesnych udogodnień i prostego życia w rytmie natury? pewnie nie, ale przeniesienie się , choć na chwilę do takiego świata, bywa fascynujące.
Wszelkie praktyczne informacje na temat laboratorium znajdziecie TUTAJ. Niestety strona jest wyłącznie po niemiecku, a bilety za 7 euro (ulgowe za 5) można kupić wyłącznie na miejscu.
Jeśli macie ochotę na inne atrakcje Odenwaldu, regionu w południowo – zachodnich Niemczech, który leży na styku Bawarii, Hesji i Badenii Wirtembergii, to odwiedźcie z nami Heidelberg i Bensheim.