Jak się mieszka przez dłuższy czas w jednym miejscu to z czasem potencjalne cele wycieczek są coraz dalej. Doszło do tego, że zaczęliśmy szukać ciekawych miejsc nawet do pięciu godzin jazdy autem od domu. No i w ten sposób na tapet wpadł francuski Colmar, belgijskie Liege, Bruksela, Luksemburg i w końcu Antwerpia. Zaczęliśmy szukać informacji na temat tych miejsc i oglądać vlogi na Youtubie. Szybko okazało się, że Antwerpia bije pozostałe miasta z tego zestawu na głowę no i parę dni później mknęliśmy już autostradą do Belgii. Nigdy dotąd nie byliśmy w tym kraju, nawet przejazdem, dlatego wszystko wydawało nam się jakieś takie inne od tego, co widzieliśmy do tej pory. Pierwsze, co rzuciło się nam w oczy po wjeździe do Belgii, były latarnie. Ciągnęły się one kilometrami wzdłuż autostrad, nawet kiedy te przebiegały wśród pól i niezamieszkałych terenów.
Droga minęła dość gładko i wkrótce przed naszymi oczami ukazało się miasto szerokich alei, gdzie stare i nowe wszędzie przeplata się ze sobą, a w powietrzu wirują mewy, co dobitnie wskazuje, że jesteśmy blisko morza. Chcieliśmy nawet zahaczyć o jakąś plażę nad Morzem Północnym, ale okazało się, że do najbliższej jest jeszcze spory kawał drogi.
W poszukiwaniu parkingu
Nasz hotel był w samym sercu miasta, tuż obok głównego dworca kolejowego. Ma to swoje plusy i minusy. Plusem jest to, że jest wszędzie blisko, ale minusem bezsprzecznie jest szukanie parkingu. Oczywiście różnych parkingów jest mnóstwo, ale problemem jest znalezienie takiego, na który przez parę dni nie wydamy fortuny. Ceny w Antwerpii dochodzą nawet do 30 euro za dobę. Można jednak za pomocą aplikacji wyszukać dużo tańsze parkingi i wcale nie musi to oznaczać miejsc daleko od centrum. Nam udało się znaleźć miejsce za 10 euro na dobę w samym centrum. Wierzcie mi, jest na warunki Antwerpii baaardzo tanio. Tak więc polecamy zadaszony, piętrowy „Interparking Horta”.
Do hotelu mieliśmy stamtąd miły, parominutowy spacerek. Wszystko ładnie i pięknie. W aplikacji znalazłem odpowiedni parking i online zarezerwowałem miejsce. Wystarczyło tylko jechać za wskazówkami nawigacji. No właśnie … Google nie przewidziała, że ulica prowadząca do parkingu jest zamknięta. I tak krążyliśmy w kółko przez jakieś 20 minut szukając w gąszczu jednokierunkowych uliczek tej odpowiedniej, prowadzącej do „Horty”. W końcu, na czuja, nie słuchając już wskazówek nawigacji, dotarliśmy.
Tajemnica hotelowych zniżek
Pracując w hotelu, tak jak Michał do niedawna, ma się jednego, niezaprzeczalnego asa w rękawie, zwłaszcza kiedy się dużo podróżuje. Tym asem jest … zniżka pracownicza. Najlepiej kiedy hotel należy do dużej sieci, bo wtedy można korzystać z rabatów w różnych krajach. Michał pracował dla izraelskiej sieci Leonardo, więc naturalnym było to, że szukaliśmy gdzie w Belgii są hotele tej sieci. No i okazało się na nasze szczęście, że akurat jest w Antwerpii. I to w dodatku w znakomitej lokalizacji, bo otwierając okno w pokoju można było prawie dotknąć wspaniałego dworca kolejowego. A ten w Antwerpii jest naprawdę piękny i być może to najpiękniejszy dworzec kolejowy jaki widziałem w życiu. Piszę może, bo wciąż waham się między nim, a dworcem w Lipsku.
Szczerze gdyby nie ta zniżka pracownicza to nie wiem czy wybralibyśmy akurat ten hotel. Nie będę tutaj opisywał różnych zakulisowych historii, które opowiadał mi Michał na temat jego hotelu w Mannheim, bo pewnie nigdy byście nie skorzystali z jego usług. Mogę Wam jedynie zdradzić, że poszczególne hotele tej sieci bardzo się od siebie różnią. Nie tylko standardem, ale też czystością, a nawet wielkością i jakością śniadań. Widocznie poszczególni dyrektorzy hotelowych placówek mają dużą swobodę w prowadzeniu podlegających im hoteli. Dlatego ani jednoznacznie nie skreślałbym tej sieci, ani też nie zachwalałbym jej pod niebiosa. Poprostu wszystko zależy od miasta. Na przykład w Berlinie było bardzo kiepskie śniadanie, nawet bez jajecznicy, ale w Antwerpii już całkiem zjadliwe.
Bruksela jest szara i nieciekawa
Zdradzę Wam jeszcze jedną tajemnicę. Mając zniżkę pracowniczą można też, w uwagach przy rezerwacji, poprosić o bezpłatny upgrade pokoju. Zazwyczaj się to udaje, bo przecież osoba o tym decydująca jest właściwie kolegą/koleżanką z pracy, wiec być może kiedyś to ona będzie kogoś prosić o taki upgrade. Nam się udało i zamiast malutkiej klitki dostaliśmy całkiem spory apartament. Okazało się też, że w recepcji pracowała Polka, którą spytaliśmy, co ciekawego można zobaczyć w Brukseli. Wciąż wahaliśmy się czy zamiast dwóch dni w Antwerpii nie spędzić po jednym dniu w obu miastach, które są oddalone od siebie tylko o niecałą godzinę drogi. Nasza recepcjonistka nie była jednak zachwycona Brukselą i stwierdziła, że to nudne i szare miasto. Nie posłuchaliśmy jej jednak i następnego dnia w południe wyruszyliśmy do stolicy. Wciąż jednak nie byliśmy pewni czy robimy dobrze, bo zostalibyśmy w Antwerpii bardzo chętnie na dłużej.
Tymczasem antwerpski pokój był cudowny i nawet gdyby były jakieś powody do narzekań to widok za oknem wynagrodziłby mi wszystko.
Czwarty, najpiękniejszy dworzec świata
Skoro byliśmy tak blisko jednego z najwspanialszych dworców świata to naturalnym było, że pierwszym miejscem, które chcieliśmy zaliczyć w Antwerpii był Antwerp Centraal. Gdyby budynek postawić gdzieś w środku ogrodu, lub parku, pomyślałbym, że to pałac. Przylegająca do niego wspaniała hala o długości 186 metrów, specjalnie ma wysokość ponad 40 metrów, ponieważ w momencie oddania dworca do użytku w 1905 roku, opary lokomotyw musiały gdzieś się rozrzedzać. Nad wszystkim dominuje wysoka kopuła, której inspiracją był rzymski Panteon. Lokalsi często nazywają ten budynek kolejową katedrą i jest to określenie używane wcale nie bez przesady.
W połowie ubiegłego wieku dworzec jednak chylił się ku upadkowi. Doszło nawet do tego, że na jednego z podróżnych spadł fragment elewacji, a władze Antwerpii rozważały jego wyburzenie. Na szczęście tak się nie stało a w 2007 roku dworzec powiększono i zmodernizowano. Według rankingu Newsweeka to czwarty najpiękniejszy dworzec świata i jednocześnie najpiękniejszy dworzec kontynentalnej Europy. Jeśli ten ma czwarte miejsce to pozostałych trzech nawet nie potrafię sobie wyobrazić. Zresztą mojego zdania są też inni ludzie, a nawet całe ich tabuny, bo kiedy weszliśmy do środka, turystów robiących sobie fotki na tle pięknego wnętrza było więcej niż samych podróżnych. My też zaczęliśmy pstrykać setki fotek i teraz w sumie trochę żałuję, że skupiliśmy się na zdjęciach, zamiast w spokoju pokontemplować te wspaniałości.
Diamentowa dzielnica
Po sto dwudziestej siódmej fotce udaliśmy się do przylegającej do dworca tzw. dzielnicy diamentów. Znajduje się tutaj 380 warsztatów, w których szlifuje się i poleruje diamenty, oraz około 1500 firm zajmujących obrotem tych cennych kamieni. To największa tego typu dzielnica na świecie, przez którą co roku przechodzi 84% surowego kruszcu. Handlem i obróbką zajmują się Libańczycy, Armeńczycy, Hindusi i miejscowi Żydzi, z których aż 80% jest związana z diamentami. Jeszcze do niedawna dominijącym językiem biznesowym był tutaj jidysz, a interesy były zamykane w soboty. My niestety też trafiliśmy na sobotę, więc większość lokali była zamknięta. W paru miejscach jednak można było zobaczyć wspaniałe witryny, w których aż roiło się w oczach od nadmiaru diamentów i oczywiście kosmicznych cen.
Sama dzielnica nie robi wrażenia luksusowej, nie jest też zbyt piękna. Większość budynków to nieciekawe, współczesne klocki, niektóre nawet miały odrapane fasady, a większość parterów zasłaniały solidne rolety. Być może jest to celowy zabieg, aby niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi i w spokoju zawierać milionowe transakcje. A tych napewno jest tutaj mnóstwo, bo przez ten niewielki skrawek miasta, co roku, przechodzi z rąk do rąk 54 miliardy dolarów.
Wymaga to oczywiście odpowiednich zabezpieczeń, dlatego na ulicach prowadzących do wnętrza dzielnicy stoją bramki i budki wartownicze, a przy jednym z głównych skrzyżowań znajduje się posterunek policji. Mimo to w 2003 roku wydarzył się tutaj napad, określany kradzieżą stulecia, w trakcie której zniknęły diamenty, złoto, srebro i biżuteria o wartości stu milionów dolarów. Na szczęście od piętnastego wieku, kiedy to zaczęto w Antwerpii handlować diamentami, nieczęsto zdarzały się takie zuchwałe kradzieże. Każdy z nas zna charakterystyczny, owalny kształt diamentów, ale rzadko kto wie, że to właśnie w Antwerpii wynaleziono właśnie ten sposób ich szlifowania, co doprowadziło do tak spektakularnego rozkwitu branży w mieście.
Klejnoty za 15 euro
Też mieliśmy chrapkę na diamenty, bo za 15 euro można sobie tutaj kupić mikroskopijnej wielkości diamenciki o zawrotnej wadze 0,01 karata, oczywiście z odpowiednim certyfikatem. Niestety wszystko było zamknięte, wiec zamiast diamentów przywieźliśmy ze sobą do domu kolejny magnes. Tak więc rada dla Was: nie zwiedzajcie Antwerpii w sobotę.? A może jednak przeciwnie…
Szampan i ostrygi na śniadanie
Jak zwykle kulminacyjnym momentem każdego naszego city tripu jest jedzenie. Tym razem jednak nasze późne śniadanie miało niesamowitą oprawę. No bo raczej nie zdarza się nam na śniadanie pić wina w towarzystwie … ostryg. A takie właśnie zestawy można spotkać na targu. Nie jest to jednak zwykły targ, a tzw. Targ Egzotyczny. Odbywa się w każdą sobotę na placu Oudevaartplaats, od 8 do 16. Ach, czego tutaj nie ma. Każdy stragan oferuje specjały i smakołyki z innego zakątka świata. I tak na przykład są orzechy z Maroka, sery z Holandii, meksykańskie tortille, robione na świeżo włoskie makarony, francuskie salami, czy w końcu ryby i owoce morza. Panuje tutaj prawie odświętna atmosfera. W sobotnie przedpołudnie lokalsi i garstka turystów celebrują międzynarodowe pyszności przy wielu stołach. Najczęściej na stojąco, popijając szampana, lub inne trunki, zajadają się ślimakami, krewetkami i innymi fancy przekąskami.
Postanowiliśmy porwać się klimatowi i zamówiliśmy zestaw sześciu ostryg. Są oczywiście i większe, i nawet wypadają taniej. Oboje jednak nie mieliśmy okazji jeszcze ich spróbować i, przyznaję się, mieliśmy stracha, że nie będą nam smakować, dlatego pozostaliśmy przy nieco bezpieczniejszej opcji. No i cóż …nie zostaniemy fanami ostryg, ale też z drugiej strony spodziewałem się czegoś o wiele gorszego. Wysysając ostrygę z muszli miałem wrażenie jak gdybym zachłysnął się morską wodą, a przy okazji wślizgnął mi się do gardła ślimak. Tak na marginesie akurat ślimaki lubię.?
Oczywiście nie było to śniadanie którym można by się najeść, ale parę metrów dalej czekała na nas już inna belgijska specjalność czyli … ale o tym już w części drugiej.
tego nei da sie czyta, zniencie czcionke
Piszemy w tej czcionce od samego początku istnienia bloga czyli już parę ładnych lat i do tej pory nie było żadnych zgłoszeń, że posty są nieczytelne. Zresztą to standartowy i popularny Arial. Pozdrówki. 🙂
To nie wina czcionki a światła między znakami. Literki minimalnie ciaśniej i będzie prima. Pozdrawiam
Dzięki za poradę. Popróbujemy z odległością między literkami. Pozdrawiamy!