Tybinga – gondole i mamuty

Jedynym miejscem w całych Niemczech, gdzie można popływać gondolami jest Tybinga.

0

Jednym z moich marzeń zawsze był rejs gondolą po weneckich kanałach. W zeszłym roku udało nam się dotrzeć do pandemicznej Wenecji i upajać się historycznie pustymi ulicami i placami. Mimo to jakoś tak wyszło, że nie dotarliśmy do tych gondoli. Po pierwsze odstraszyła nas cena, a po drugie, nawet gdybyśmy przełknęli jakoś tę kwotę, to i tak nie było czasu. Trzeba było przecież zobaczyć wszystkie miejsca z naszej listy „must see”, a mieliśmy na to tylko jeden dzień. Czas na gondole przyszedł dopiero prawie rok póżniej. No to płyniemy… Ale zaraz… Kanał jakby trochę szerszy, gondola też jakaś taka inna, a po drodze mijamy budynki, które nijak się mają do weneckich pałaców. Owszem, są ładne, a cała panorama miasta nawet i piękna, ale wciąż nie jesteśmy w Wenecji.

kolorowa kamienica
Niektóre kamienice w Tybindze są bardzo kolorowe.

To jednak nie Wenecja

Jedynym miejscem w całych Niemczech, gdzie można popływać gondolami jest Tybinga – miasto w Badenii Wirtembergii, na południu kraju. Nie są one bynajmniej jakimś marnym pastiszem weneckich łodzi, a ich historia sięga Średniowiecza. Początkowo były wykorzystywane do transportu różnych ładunków po rzece Neckar. Z czasem cała flota nie miała już czego przewozić, bo zastąpiły ją nowocześniejsze i znacznie większe statki. Gondole jednak pozostały. Dziś są jedną z największych atrakcji miasta, a ich konstrukcja nieco się zmieniła. Zamiast towarów przewożą dziś turystów na charakterystycznych belkach z oparciem, których jest szesnaście. Siedzi się w nich nie jak w autobusie, jeden za drugim, ale naprzeciwko siebie. Dzięki czemu łatwiej jest obserwować miejskie życie, na brzegu. Tym również, co odróżnia je od weneckich jest sposób w jaki się poruszają. Gondolier z Tybingi posługuje się długim (od 4 do 6 metrów) wiosłem, za pomocą którego odpycha się od dna rzeki.

Wymaga to nie lada siły, zwłaszcza kiedy gondola wypełniona jest turystami o różnej wadze, kosztujących szwabskich, tłustych specjałów. Dlatego na łodziach pływają krzepcy, młodzi studenci, dla których to tradycyjny sposób na dorobienie podczas studiów. Nasz gondolier Vincent Kress nie był ani studentem (jest na to za młody), ani też nie był krzepki. Dzielnie jednak dawał radę, mimo dość silnego wiatru. Podkreślał cały czas, że nie są to idealne warunki do żeglugi, ale może po prostu chciał usprawiedliwić swój pot na czole. 😉

Niemieckie gondole
Przystań gondoli.

Niebezpieczeństwa czyhające na gondoliera

Pomimo młodego wieku nasz dzielny Vincent wydawał się być doświadczonym i z zapałem opowiadał nam jakie niebezpieczeństwa czyhają na nieuważnego gondoliera. W sezonie łatwo zderzyć się z innymi łodziami, bo na wąskiej rzece bywa, że jest ich jednocześnie kilkanaście sztuk. W pobliżu mostów nurt jest dużo szybszy. W dodatku na dnie leżą szczątki wszystkich mostów, które zostały wysadzone w czasie Drugiej Wojny i nigdy ich nie uprzątnięto. Jakby tego było mało, współczesne mosty wiszą tuż nad nurtem. Łatwo więc o nie zahaczyć kilkumetrowym drągiem, a kiedy takie wiosło zablokuje się pomiędzy mostem i dnem, właściwie jest już nie do odzyskania. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło podczas naszego godzinnego rejsu.

Zresztą ta godzina minęła niewiarygodnie szybko, bo Vincentowi buzia się nie zamykała. Co rusz zabawiał nas różnym anegdotami, przeplatanymi historią Tybingi. Nie myślcie jednak, że Vincent zawsze jest taki chętny do opowiastek. Czasem, przy dziesiątej z kolei grupie turystów z Włoch nie chce mu się opowiadać wciąż tych samych rzeczy. Zaczyna więc zmyślać różne opowieści, ku uciesze niczego nie świadomych turystów, nie mających bladego pojęcia o Tybindze, czy Niemczech w ogóle. Nasza dwójka była jedynymi pasażerami tego dnia, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, że to co usłyszeliśmy było prawdziwe.;)

Wymyślone historie

Dlatego przytoczę dwie anegdoty, które od niego usłyszeliśmy. Pierwszą jest to, że w Tybinga jest miastem, gzdie istnieje studenckie bractwo, mające swoją okazałą siedzibę tuż przy rzece. Zresztą takich bractw w studenckim mieście jest całkiem sporo. Nie było by może w tym nic dziwnego, ale ta legalna organizacja oficjalnie wciąż tęskni za czasami wielkiego cesarstwa niemieckiego i domaga się zwrotu Strasburga do Niemiec. Nie zapominajmy, że Strasburg to miasto, niedaleko granicy, należące do Francji od ponad 70 już lat. Drugim faktem jest to że mieszkańcy Tybingi, na długo przed erą Hitlera prześladowali Żydów. Nie mogli oni na przykład studiować na lokalnym uniwersytecie. Dlatego znacznie późniejsze działania Führera padły tutaj na bardzo podatny grunt. Zostawmy już jednak ciemniejsze karty historii Tybingi. Z dzisiejszym miastem i jego mieszkańcami nie mają na szczęście już nic wspólnego.

Nie odejdziemy jednak od tematu historii, bo tuż po naszym rejsie odwiedziliśmy miejscowe muzeum archeologiczne. Brzmi mało ciekawie, ale wierzcie mi, było warto. Tym bardziej, że dopiero co otwarte po pandemii, było zupełnie puste i całe, tylko do naszej dyspozycji. Trudno słowami opisać to uczucie, kiedy można w zupełnej ciszy sunąć po kolejnych przepastnych salach. Wiedzieć, że za kolejnym rogiem nikt się nie pojawi. Muzeum mieści się w zamku, który góruje nad maistem. Nie jest to jednak typowy zamek, gdzie kolejne komnaty zajmują muzealne eksponaty. Zamek przez wiele lat popadał w ruinę, a że miejscowy uniwersytet stale się rozrastał postanowiono, że można przenieść do niego część wydziałów.

Tybinga
Złożone jeszcze siedziska w tybińskiej gondoli.

Świński żołądek na zamku

I tak było na przykład w przypadku chemii. Otworzono tutaj laboratorium. Wspominałem już, że zamek jest na wzgórzu? I to całkiem stromym? No i właśnie dlatego miejscowi profesorzy niechętnie odwiedzali zamkowe laboratorium, zostawiając pełną swobodę swoim studentom. Ci niekontrolowani, nie słyszeli nad głową pytań w stylu „a po co Ci to, nie szkoda czasu na coś takiego?”. Jednym z takich laborantów był pan Friedrich Miescher. Dziś‚ praktycznie nieznany, ale to dzięki jego odkryciu kwasu nukleinowego, głównego budulca chromosomów, zawdzięczamy szczepionki przeciwko Koronie. Warto odwiedzić dawne laboratorium, gdzie można zobaczyć jak kiedyś wyglądały tego typu przybytki. Dla mnie, po pięciu latach spędzonych w uniwersyteckim laboratorium, było to szokujące i nie tylko z powodu żołądka świni, zamkniętego w słoju. Dla miłośników technologii też się coś znajdzie, bo można zobaczyć model chromosomu, wyświetlanego w 3D.

Muzeum chemiczne
Świński żołądek w formalinie.

Prehistoryczna dziura

Główną część eksponatów muzeum zawdzięcza wielkiej dziurze. Tak, tak, nie jest to błąd w tekście. Dziurę a właściwie ogromną jaskinię odkryto w 1931 roku. Było to odkrycie na światową skalę, bo wlot do dziury był przysypany przez wiele tysięcy lat. Bardzo wiele, bo ponad 40 tysięcy. Na przestrzeni dziejów działy się tam różne rzeczy, czego efektem są znaleziska obejmujące między innymi najstarsze na świecie rzeczy nie będące ani bronią, ani narzędziami. Te unikatowe figurki, przedstawiające min. zwierzęta, a nawet coś, co dzisiaj nazwalibyśmy biżuterią świadczą o tym, że nawet tyle tysięcy lat temu człowiek miał potrzebę posiadania czegoś ładnego, niekoniecznie praktycznego. No cóż…nie zmieniliśmy się przez te ponad czterdzieści tysięcy lat.

Po muzeum oprowadzała nas Christina Häfele, prawdziwa pani archeolog. Z ogromnym entuzjazmem (mimo że specjalizuje się w starożytnej Grecji) opowiadała nam o najstarszych na świecie figurkach, które można oglądać tylko tutaj. Dlaczego akurat w Tybindze? To czysty przypadek. Najbliższym uniwersytetem, który znajdował się w pobliżu wspomnianej dziury był akurat ten, w Tybindze.

Gdzie schować kości?

Nasza pani archeolog nie mogła pominąć zabawnej historii, która związana jest z tybińskim muzeum. Otóż w zoo w Stuttgarcie zmarło się słoniowi. Wydział archeologii postanowił wykorzystać ten fakt i pozyskać jego kości. Ponieważ szkielet słonia bardzo przypomina szkielet mamuta, można go wykorzystywać do identyfikacji znalezionych kości. Znaleziska często są mylone z nosorożcem włochatym, również żyjącym w okolicach Tybingi, w prehistorii. W tym celu oddzielono wstępnie mięso i ścięgna od kości, po czym przewieziono je do Tybingi. Na miejscu okazało się, że nie zmieszczą się w żadnej chłodni. Akurat było gorące lato, więc trzeba było szybko coś wymyślić. Postanowiono więc zakopać kłopotliwy transport w zamkowej fosie na trzy lata, a potem odkopać już pięknie oczyszczony szkielet. W międzyczasie pojawiły się w pobliżu zamku niezbyt miłe zapachy, no ale przecież nauka jest najważniejsza.

Śmierdzący mamut

Dziś opowiada się nieco inną wersję tego całego zdarzenia. Po Tybindze wciąż krąży plotka jakoby kości słonia zostały zakopane wiele lat temu, po czym naukowcy w końcu natrafili na nie przypadkiem i odkopali, myśląc, że to mamut. W każdym bądź razie kości już nie ma w ziemi, a zamek spokojnie można zwiedzać bez obaw o nieprzyjemny zapach. Warto też zwiedzić kolekcję gipsowych odlewów. Tylko w ciągu paru minut, chronologiczne, można zobaczyć wszystkie najważniejsze rzeźby z całego świata, które powstały na przestrzeni wieków. Chyba nigdzie indziej nie można prześledzić historii sztuki w tak kompaktowy sposób. Kolekcja pełni również funkcje czysto dydaktyczne i pozwala studentom na żywo zapoznać się z największymi dziełami, jakie kiedykolwiek stworzył człowiek. Przyjemne z pożytecznym w jednym.

Warto też zajrzeć (w sensie dosłownym) do przewiezionego w całości z Egiptu starożytnego grobowca i uśmiechnąć się do sarkofagów mumii. Do prawdziwych mumii niestety nie uśmiechniemy się, bo źle znoszą odwiedziny. Znajdują się w specjalnych, klimatyzowanych pomieszczaniach, niedostępnych dla zwiedzających.

Eksponat muzealny
Najcenniejsze znalezisko z prehistorycznej dziury czyli ozdoba w kształcie konika.

Szwabskie trio

Po tych wszystkich muzealnych historiach pozostało już tylko napić się wina. Gdyby ktoś usłyszał to jeszce kilkadziesiąt lat temu, pomyślałby, że to ponury żart. Tybińskie wina po okresie świetności popadły w zapomnienie, a nawet ze względu na swój kiepski smak, były obiektem żartów w całych Niemczech. Od niedawna zupełnie się to zmieniło i dziś w samej Tybindze i jej okolicach przemysł winiarski przeżywa renesans. Musieliśmy sprawdzić czy rzeczywiście tak jest. Przed degustacją poszliśmy jeszcze coś przekąsić. Był to pierwszy dzień po lockdownie, więc cała Tybinga tłumnie ruszyła do kawiarni i restauracji. Na szczęście dość łatwo udało nam się znaleźć wolny stolik i zamówić lokalne specjały.

No właśnie lokalne czyli jakie? Święta trójca Szwabii to: 1. Spätzle (kluski). 2. Maultachen (pierogi, ale nieco inne niż polskie). 3. Linsen (soczewica). Starliśmy się tak skompletować zamówienie, żeby niczego nie zabrakło z tej trójki i udało się. Michał zamówił policzki wieprzowe ze serowymi szpeclami i pierogami, a ja szpecle z soczewicą. Jeśli chodzi o policzki i Käsespätzle były wyśmienite. Nad szpeclami z soczewicą polemizowałbym, ale to już kwestia gustu.

Winne ukoronowanie

Wróćmy do wina. W celu naszej „degustasią” udaliśmy się do winnicy w tej samej okolicy, w której poprzedniego dnia delektowaliśmy się whisky. Tak naprawdę to odwiedzona przez nas destylarnia i winnica pani Sabine Koch i Stefana Haderlein są oddalone od siebie o 5 minut spacerem. Obie znajdują się w dzielnicy Unterjesingen, która niegdyś była osobną wsią i do dziś zachowała półwiejski charakter. Pani Sabine pokazała nam jak wygląda produkcja ekologicznego wina, a pan Stefan zaprowadził nas do tzw. Weinberghaus. To taki domek w środku każdej winnicy, w którym zmęczony winiarz może sobie uciąć drzemkę i ma wszystkie potrzebne narzędzia. Jeśli domek jest trochę większy, znajdziemy tam również prasę do winogron i beczki z winem.

Usiedliśmy sobie na malutkim tarasie przed domkiem i spróbowaliśmy białego wina z gatunku Kerner. Zdecydowaliśmy się akurat ten gatunek, bo nigdy wcześniej o nim nie słyszeliśmy i był to dobry wybór. W promieniach zachodzącego słońca, z widokiem na pobliskie wzgórza Alb (nie mylcie z Alpami) i malutką kapliczkę Wurmlingen (którą odwiedziliśmy dzień póżniej) było to najlepszym ukoronowaniem naszego odkrywania Tybingi.

Wino w Tybindze
Wspaniały widok ze szczytu winnicy. W oddali góry Alb.
domek w winnicy
Charakterystyczne domek w winnicy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *